sobota, 23 grudnia 2017

Epilog cz.2

Oglądałam się w lustrze, wiedząc, że tego dnia muszę wyglądać nieskazitelnie. Nie dla siebie. Dla niego. 
Na ten specjalny dzień znalazłam w zbiorach z Mount Weather jasnoróżową sukienkę, która pasowała na moją sylwetkę. Niestety nie było żadnej białej. Była długa, z koronki, miała odsłonięte plecy i dekolt w serce. Nigdy nie miałam na sobie niczego tak miękkiego i lekkiego. Gina, która pomagała mi w przygotowaniach, wyszukała też jasne baletki. Były niewygodne w porównaniu do moich normalnych butów, ale nie mogłam narzekać. Taki wieczór już się nie powtórzy. Gina pomogła mi też w upięciu włosów.
Na Arce ludzie nie mieli takich możliwości jak tu na Ziemi. Takie irracjonalne strojenie się było w kosmosie idiotyzmem, jednak na Ziemi wszystko było inne. Kobiety wreszcie mogły o siebie zadbać i w czasie tego jednego wieczoru wypożyczały ubrania ze zbiorów Mount Weather. Tak samo postępowali mężczyźni, ubierając garnitury. Reszta gości zakłądała zazwyczaj swoje najlepsze zestawy ubrań.
Ceremonię postanowiliśmy zostawić taką samą jak na Arce. Zresztą nie różniła się bardzo od tej, którą przeprowadzali ludzie jeszcze przed kataklizmem.
- Ciężko ci będzie odejść od nazwiska Griffin? - spytała Gina, poprawiając moje włosy.
Zastanowiłam się nad odpowiedzią, potem posłałam jej uśmiech w lustrze.
- Nie jestem pewna - powiedziałam szczerze. - Myślę, że przekonam się po ślubie.
- Racja - potwierdziła, kiwając głową z miłym uśmiechem.Potem odsunęła się. - Skończone. Tylko tyle mogłam zrobić.
- Dziękuję ci bardzo - powiedziałam. - Za całą pomoc. Bez ciebie nie wyglądałabym tak dzisiaj.
- Naprawdę nie ma za co - odparła, po czym wycofała się z pokoju i zamknęła za sobą drzwi.
Jeszcze raz obejrzałam się w lustrze.
tego dnia mijały dokładnie dwa lata, od kiedy zapanował całkowity pokój między nami a Ziemianami, a w tym czasie mieszkańcy Arkadii zaczęli brać śluby coraz częściej, szczególnie młodzież. Przybywało dzieci, a całe rodziny za niedługo mogły osiedlać się w nowym mieście. Nie nadaliśmy mu jeszcze nazwy, ale duża grupa, która budowała miasto od zera i nadal tam pracuje spisała się na medal. Przydzielaliśmy domy najpierw specjalistom bez których miasto nie mogłoby prosperować, a potem rodzinom z dziećmi.
W planach było rozbudowanie miasta na tyle by przenieść wszystkich mieszkańców Arkadii właśnie do niego. Zresztą znajdowało się bliżej Mount Weather niż Arkadia, co było kolejnym plusem, choć z drugiej strony góry.
Spojrzałam na zegarek. Nadszedł czas, żeby wyjść z pokoju. O tej godzinie wszyscy już pewnie na mnie czekali. Byłam zdenerwowana, ale w pozytywnym sensie. Wyszłam z pokoju i ruszyłam opustoszałymi korytarzami Arkadii. Dzień był słoneczny i bezchmurny. Ceremonia miała odbyć się na placu przed zabudowaniami. Wcześniej widziałam przygotowane podwyższenie na którym zostanie nam udzielony ślub. Zobaczyłam też dekoracje z kwiatów i przygotowane przejście, którym miałam przejść pośród tłumu. Oczywiście wszyscy byli zaproszeni.
Mój ojciec nie żył, więc nie on miał mnie poprowadzić do pana młodego. Na Arce wyznaczaliśmy po prostu kogoś z naszej rodziny, nawet jeżeli miałby to być dalszy wujek czy kuzynka. Dlatego poprowadzi mnie jedyna żywa osoba z mojej rodziny. Cieszyłam się, że to będzie ona.
Dotarłam do wyjścia z Arkadii. Już na mnie czekała. Blond włosy spięła w warkocza z tyłu głowy. Nie ubrała żadnej sukienki, ale miała na sobie białą bluzkę z dekoltem w serek, włożoną do czarnych spodni. Wyglądała pięknie mimo prostoty i łagodnie, przez co wydawała się na młodszą niż w rzeczywistości.
- Gotowa? - spytała mnie z uśmiechem. - Wszyscy czekają.
Kiwnęłam głową.
- Trochę się denerwuję - wyznałam. Potem spojrzałam na nią nerwowo. - Wiem, że go nie lubiłaś....
Podeszła do mnie i chwyciła mnie za ramiona.
- Nie lubiłam go kiedyś. Teraz się to zmieniło. Zresztą liczy się to, że on cię kocha i tyle dla ciebie zrobił... Z chęcią przyjmę go to naszej malutkiej rodziny - dodała z nutą ironii, ale wiedziałam, że mówi serio.
Uściskała mnie, a ja długo nie wypuszczałam ją z objęć. Tym samym chciałam pokazać jej jak bardzo ją kocham i podziwiam.
- Dobrze- powiedziałam, odsuwając się. - Chodźmy.
Złapała mnie za rękę i poprowadziła w stronę podestu. Kiedy straciłam mężczyznę, którego kochałam tak bardzo, nie sądziłam, że obdarzę kogoś jeszcze głębszym uczuciem i to w tak krótkim czasie. I że pozwoli mi to zapomnieć o dawnej miłości. (Może nie zapomnieć - traktować je jako wspomnienie, do którego rzadko się wraca) Ale oto stał przed mną uśmiechnięty i równie szczęśliwy jak ja, dowód tego, jak bardzo się myliłam. Pewnie nie pierwszy i nie ostatni raz.

***
W życiu jest wiele takich chwil, które jednocześnie cię cieszą i smucą. Często zasmuca cię myśl, że coś nie zdarzy się już drugi raz tak samo, ale nie o tym myślałam. W moim przypadku to zupełnie coś innego. Kiedy mama zapytała mnie, czy nie mam nic przeciwko, żeby wyszła za Marcusa, nie wiedziałam co odpowiedzieć. No bo to przecież nie był mój ojciec! Pierwsza myśl jak mi przyszła do głowy, to było pytanie, jak może wychodzić za kolejnego mężczyznę, skoro poprzedniego męża wyrzuciła w kosmos? Jednak szybko przegoniłam tą myśl. Wiedziałam dobrze jak bardzo mama żałuje tego co zrobiła. Rozumiałam potrzebę wybaczenia swoich win. Nawet lepiej niż ktokolwiek inny. Jeżeli przez małżeństwo z Kanem miała być szczęśliwa to, kim byłam, by jej tego zabraniać?
Jej ślub był właśnie jedną z tych smutno-radosnych chwil. Cieszyłam się jej szczęściem, widząc ją ubraną w piękną suknie, jednak ten widok przypominał mi tatę i to że przy nim tez się tak uśmiechała.  Niestety w życiu jesteśmy zmuszeni podejmować trudne decyzje, których później żałujemy i musimy za nie płacić. Zresztą ojciec kochał mamę tak mocno, że też chciałby jej dobra. A Kane był dobry. I nie mówię tu o jego życiu na Arce bo, na litość boską, nikt z teraźniejszych ludzi nie jest bez winy. Kochał mamę i mógł jej zapewnić dobre życie. A tylko to się liczyło.
Kane oświadczył się mamie, po tym jak Rada zdecydowała, żeby przenieść się do nowego miasta. Arkadia miała stać się siedzibą szkolenia nowych strażników, stwierdzono bowiem, że osoby wysyłane na patrole powinny zostać do nich wcielone. Gloria zgłosiła się na ochotnika, by zostać i zajmować się szpitalem, przyłączył się też Louis, który stwierdził, że woli starą Arkadię, od nowego szpitala. Ja miałam zostać przeniesiona do nowego miasta. Było zdecydowanie bliżej Mount Weather, gdzie mieszkała mama, a gdy Kane już się tam przeniesie, będą mogli mieszkać razem.
Patrzyłam na nich w czasie zabawy. Miller puścił składankę piosenek, do których teraz tańczyli goście. Udostępniono alkohol, którego ilość na co dzień ograniczono. Na początku bawiłam się razem z przyjaciółmi. Potem jednak zmęczona usiadłam z dala i obserwowałam mieszkańców Arkadii.
Spojrzałam na nadgarstek, który przewiązałam chustką z herbem Delfikru. Nie wyrzuciłam jej, a po wypraniu nosiłam na nadgarstku. To była jedyna pamiątka po wydarzeniach, w których brałam udział dwa lata temu. Od tamtej pory nikt w moim towarzystwie tego nie wspominał, nikt nie nazwał mnie Wanhedą. Przez pierwszy rok nie byłam w stanie uwierzyć, że to prawda,  jednak z każdym  dniem ciężar, który nosiłam na barkach malał. Czułam się swobodniej i bezpieczniej. Łatwiej było mi też sobie przebaczyć wszystko co zrobiłam, gdy nikt mi o tym nie przypominał jakimś głupim tytułem. Bo rzeczywiście wybaczyłam sobie. Nie zapomniałam i nie chciałam zapomnieć, ale ruszyłam dalej. Nosiłam chustkę dla przypomnienia, że popełniłam straszną zbrodnie i  teraz robiłam wszystko, by jej nie powtórzyć. Koszmary coraz rzadziej mnie męczyły, a kiedy pogodziłam się ze swoją sytuacją, kiedy przebaczyłam także innym w tym Lexie, pojawiały się naprawdę rzadko. Kiedyś myślałam, że nie będę w stanie tego dokonać bez Bellamy'ego, ale udało się. Zresztą pomogła też pamięć o nim. Kiedy wyjechał, tęskniłam bardziej niż za kimkolwiek innym, ale musiałam być silna, bo on by tego chciał. Żyłam normalnie, tak jak się umawialiśmy, ale nikogo nie pokochałam tak jak jego. Nikt nie był Bellamym.
Dwa lata. 730 dni. Tak dużo czasu. Od półtora roku, od kiedy wyjechał widziałam go tylko raz i to z daleka, kiedy przyjechał na moment do Arkadii. Słyszałam natomiast od czasu do czasu jakieś strzępki informacji, jego imię w rozmowach. Na przykład kiedy został strażnikiem. Albo kiedy udał się na niebezpieczną misję z najlepszymi wojownikami, by powstrzymać Jahę i Allie. Zniszczyli program* i choć Jaha zginął, a oni odnieśli poważne obrażenia, które musieli leczyć w Mount Weather. Tylko tyle wiedziałam. Nie pisaliśmy ze sobą listów, ani nie kontaktowaliśmy się ze sobą w żaden sposób. Wiedziałam, że żyje - ale jak i z kim nie. Nie powiedział też, czy wróci kiedy minie 730 dni od naszego rozstania. W końcu przestałam mieć na to nadzieję.
Czasem trzeba dać komuś odejść i choć to boli, nie mamy na to wielkiego wpływu. Musiałam to przejść z tatą, z Wellsem, z Finnem, z Asherem i wszystkimi zmarłymi przyjaciółmi. Bellamy żył i chyba to nie pozwalało mi się jeszcze poddać. Nie chciałam pozwolić mu odejść, ale rozumiałam, że on mógłby tego chcieć. Zraniłam go, złamałam mu serce, a on zasługiwał na dużo lepszą ode mnie.
Pochłonięta myślami dopiero po dłuższej chwili zauważyłam, że ktoś się do mnie zbliża. Szedł od strony oświetlonego miejsca zabawy, więc nie wiedziałam dobrze jego postaci. Dopiero kiedy podszedł i usiadł koło mnie rozpoznałam rysy.
Myślałam, że to wytwór mojej wyobraźni. Przecież dopiero co o nim myślałam, od dwóch lat był z dala ode mnie, a teraz po prostu siedział obok? Nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę.
- Wybiła północ - odezwał się, o mój Boże, swoim normalnym głosem. Głosem BELLAMY'EGO. - 730 dni. Zgodnie z umową spotkaliśmy się ponownie.
Starałam się mu przyjrzeć, mimo ciemności. Patrzył na mnie tymi samymi oczami. Mówił swoim głosem. Rysy twarzy były trochę twardsze, doroślejsze, bardziej męskie niż chłopięce. Założyłabym się, że miał nowe blizny, choć ich nie widziałam. Loki były idealnej długości - nie za krótkie, ale nie wpadały do oczu. Chciałam ich dotknąć, pocałować go, poczuć bliskość jego ciała, ale bałam się, że on tego nie chce.
- Nie wiedziałam, czy przyjdziesz - odezwałam się po dłuższej chwili.
- Dlaczego?
- Myślałam, że możesz mnie znienawidzić - wytłumaczyłam niepewnie.
Pokręcił głową.
- Nawet, gdybym chciał, nie potrafiłbym - zaprzeczył pewnym głosem.
Poczułam taka ulgę, że mimowolnie westchnęłam.
Bellamy popatrzył na mnie z lekkim uśmiechem.
- Może opowiesz mi coś ciekawego? - zachęcił. - Dawno się nie widzieliśmy.
Więc zaczęłam mówić. Co działo się przez półtora roku. Kiedy zabrakło mi słów, to on przejął pałeczkę i opowiedział mi o swojej pracy i życiu w nowym mieście. Zanim się obejrzeliśmy niebo pojaśniało i razem obserwowaliśmy wschód słońca. Czułam jednocześnie radość jak i niepokój. Przez półtorej roku tyle się zmieniło. MY się zmieniliśmy. Przez cały te czas żyłam wspomnieniem dawnego Bellamy'ego i nie wiedziałam czy TEN Bellamy był taki sam. Musieliśmy się poznać na nowo i oboje to czuliśmy.
Rano poszliśmy spać, by odpocząć po wydarzeniach poprzedniej nocy, ale spotkaliśmy się znowu na obiedzie z przyjaciółmi. Wieczór spędziliśmy razem, rozmawiając i spacerując po obozie. Z jego zachowania mogłam wywnioskować, że niewiele się zmienił, mimo moich początkowych obaw. W jego obecności czułam tak wielką tęsknotę, że z trudem się hamowałam, by go nie dotknąć, nie przytulić, ani nie pocałować. Nadal go kochałam. Może kochałam go nawet mocniej niż wcześniej. Spędziliśmy ze sobą tydzień, pełen słów. Jednak nie rozmawialiśmy o najważniejszym - naszej przyszłości. Dopiero ostatniego dnia, którego Bellamy szykował się na powrót do nowego miasta, poruszyliśmy ten temat.
- Clarke - zaczął pewnym głosem, patrząc mi w oczy. Staliśmy z tyłu obozu, sami. - Przez tyle dni trzymałem się od ciebie z daleka. Jesteśmy już bezpieczni. Nic ci nie grozi.  Przez ten tydzień przekonałem się, że nadal cię kocham. Boże, nigdy nie przestałem!
Spojrzałam na niego z miłością. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam jego policzka, a on wtulił twarz we wnętrze moje dłoni.
- Tak bardzo tęskniłam za... - zaczęłam, ale nie pozwolił mi skończyć, bo porwał mnie w ramiona i pocałował zachłannie.
Od jego dotyku przechodziły mnie elektryczne dreszcze, czułam ogień w brzuchu. Nie chciałam wypuszczać go z objęć. Kiedy odsunął swoje usta od moich, przytulił mnie mocno do siebie, wtulając twarz w moje włosy.
- Proszę, już nigdy nie karz mi na siebie czekać - wymamrotał, drżąc.
- Przepraszam - wyszeptałam, czując łzy na moich policzkach. Płakałam z radości i ulgi.
- Powiedz, że jeszcze mnie kochasz - poprosił.
- Oczywiście, że cię kocham - i zaczęłam powtarzać te dwa słowa. - Kocham cię.... Kocham....
Staliśmy tak przez dłuższą chwilę. Nagle Bellamy odsunął się ode mnie.
- Wyjeżdżasz do nowego miasta do szpitala, prawda? - zapytał, a gdy potwierdziłam, kontynuował. - Więc będziemy tam razem. Możemy zamieszkać razem. Poprosimy kanclerza, żeby przydzielił nam dom na skraju miasta, niedaleko lasu.
- Ale domy przydzielają tylko rodzinom z dziećmi! - przypomniałam.
Wtedy Bellamy obdarzył mnie najpiękniejszym uśmiechem, jaki widziałam i powiedział niskim głosem, od którego przeszedł mnie dreszcz.
- Księżniczko, to da się załatwić.

KONIEC

* proszę nie pytajcie mnie jakim sposobem zniszczyli Allie, Clarke nie zna szczegółów i ja też nie XD
** W tym opowiadaniu nie wystąpi Praimfaya. Fabuła czwartego sezonu po prostu nie istnieje dla bohaterów tego fanfiction. Maja inne problemu haha
Macie jakieś pomysły na nazwę nowego miasta dla Skaikru? :D

czwartek, 14 grudnia 2017

Epilog cz.1

Zaczęłam od nowa rysować, kiedy pozbyła się tytułu Wanhedy, czyli już pół roku temu. Zazwyczaj wieczorami, po pracy i spotkaniach ze znajomymi. Zdobywałam papier od Ziemian z najbliższej wioski, a przybory do rysowania i malowania znajdowały się w zapasach z Mount Weather. Na papier przelewałam wszystkie wspaniałe obrazy, które zobaczyłam na Ziemi.
Ostatnio zaczęłam ćwiczyć się w rysowaniu ludzi. Zawsze lepiej wychodziło mi malowanie pejzaży, jednak wiedziałam, że przez praktykę mogę stać się dobrą w jednym i w drugim.
Niestety zawiodłam się - nie wynikami pracy, bo rysunki wypadały dość realistycznie, według mojej własnej oceny. Niestety zazwyczaj w pewnym momencie dostrzegałam, że rysuję Bellamy'ego. Twarz chłopaka na tle nocnego nieba. Jego sylwetka oparta o drzewo. Bellamy z bronią w ręku. Bellamy z upartym wyrazem twarzy.
Nie potrafiłam jedynie odzwierciedlić jego uśmiechu. Może rzadko go widywałam?
Spojrzałam na dopiero ukończony rysunek. Właśnie podjęłam jedną z takich prób. Twarz jako taka wyszła ładnie, ale uśmiech nie był jego. Nie pasował do twarzy, którą znałam na pamięć, każdą krzywiznę, każdą bliznę. Odrzuciłam kartkę z dala i odchyliłam się na krześle.
Wiedziałam, że powoli popadam w obsesję. I jak miało mi to pomóc w życiu bez niego? Byłam głupia.
Od dzisiaj rysuję tylko pejzaże, obiecałam sobie.
Było już późno, więc położyłam się na łóżku i próbowałam zasnąć. Jednak myśli zaczęły krążyć w mojej głowie, nie pozwalając mi odpłynąć.
Arkadia rozwijała się jak najlepiej, choć w czasie zimy było naprawdę trudno. Zgodnie z radami Lincolna zebraliśmy spory zapas jedzenia, jednak nie spodziewaliśmy się takich mrozów. Według Ziemianina to była najcięższa zima jaką pamięta od dzieciństwa. Musieliśmy w czasie zimowych miesięcy stale uszczelniać zabudowania. W szpitalu ciągle zmierzyliśmy się z dużą liczbą przeziębień a także odmrożeń, na szczęście w większości niegroźnych. Jednak radość jaka zapanowała z powodu pierwszego śniegu to niezapomniana chwila. Nie mogliśmy się nadziwić jak małe były płatki śniegu. Wyciągaliśmy ręce, starając się potwierdzić tezę, że nie ma dwóch identycznych płatków. Nawet dorośli zachowywali się wtedy jak małe dzieci. Stale urządzaliśmy bitwy na śnieżki, lepiliśmy bałwany, zjeżdżaliśmy z kawałków metalu jak na sankach.
Najbardziej zimne dni wystąpiły trzy miesiące po wydarzeniach w Polis. Dalej było już lepiej i niedługo  potem zima ustąpiła. Kiedy śnieg zaczął powoli się topić, postanowiliśmy z grupką przyjaciół pójść jeszcze raz na bitwę na śnieżki, w razie gdyby nie było już takiej okazji.
Bawiliśmy się na zewnątrz obozu, na polanie, gdzie przygotowaliśmy nawet dwa śnieżne mury naprzeciwko siebie, dla przeciwnych drużyn. Wybieraliśmy jak zwykle ja i Bellamy. W mojej grupie znaleźli się Jasper, Miller, Octavia i Harper, a w Bellamy'ego Lincoln, Monty, Kyle i Raven. Zazwyczaj graliśmy większymi grupami, ale nie zawsze wszyscy mieli czas pograć. Zabawa trwała w najlepsze: rzucaliśmy kulkami ze śniegu, kiedy tylko ktoś wychylił głowę za mur, najczęściej sami też obrywaliśmy. Obrzucaliśmy się wymyślnymi wyzwiskami, a nasz śmiech i piski słychać było w całej okolicy. Drużyna wygrywała kiedy kapitan zdobył flagę wetkniętą w ziemię pośrodku pomiędzy stacjami.
- Idę - rzuciłam do swoich towarzyszy.
Pokiwali głowami. To był sygnał dla nich, by nasilić atak. Obeszłam mur, a kiedy z głośnym krzykiem zaczęli rzucać śnieżkami, zgięta wpół puściłam się biegiem przed siebie. Oczywiście, wtedy drużyna przeciwna zaczęła celować we mnie. W moje ciało trafiały pociski zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Pędziłam coraz szybciej, ślizgając się na śniegu. Wiedziałam, że muszę wyglądać jak bałwan, cała oblepiona śniegiem. Byłam tuż tuż, już wyciągałam rękę by chwycić flagę, kiedy ktoś chwycił mnie w pół i przewrócił na ziemię, sam lądując na mnie.
Wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem. Po chwili Bellamy (bo kto inny?) dołączył do mnie i oboje zanosiliśmy się śmiechem, kiedy nasze drużyny dalej rzucały śnieżkami.
Bellamy podniósł się na łokciach, tym samym chroniąc mnie przed ostrzałem. Śmiech zamarł mi w krtani, kiedy zrozumiałam, że tak blisko nie byliśmy od kilku miesięcy. On musiał to zrozumieć w tej samej chwili co ja, ale nie odsunął się. Wtedy też wzięłam w garść trochę śniegu i rzuciłam mu w twarz z radosnym okrzykiem. Kiedy odsunął się, otrzepując, wstałam i na czworaka podpęzłam do flagi, którą zerwałam i podniosłam do góry.
- Wygrałam, wygrałam! - krzyczałam. Za chwilę otoczyła mnie moja grupa, podskakując jak dzieci.
Spojrzałam na Bellamy'ego, który wyglądał na smutnego, mimo, że uśmiechał się lekko. I nie dlatego, że jego drużyna przegrała. Ścisnęło mnie w gardle na ten obraz.
Niestety takie sytuacje zdarzały się często. Za często. Nakrywaliśmy siebie nawzajem na wpatrywaniu się w siebie. Czasem było to tylko muśnięcie ręki, a jednak było bolesne dla nas obojga. Unikaliśmy takich wypadków jak ognia, szczególnie, że nie wiedzieliśmy jak się po tym zachować i nie pozwalały żyć dalej.
Początkowo nie wiedziałam jak sobie poradzić bez Bellamy'ego. To on przynosił mi ukojenie. Z czasem nauczyłam się, by być w stałym ruchu. Oprócz pracy w szpitalu z Glorią i Louisem (który chyba mnie nawet polubił) i praktyki z dwójką nowych stażystów, Michaelem i Donny, spotykałam się stale z przyjaciółmi i mamą, a także zaczęłam znowu rysować i uczyć się języka Ziemian.
Wszyscy się zresztą zaczęli rozwijać. Miller pozbierał się po śmierci Ashera i zdawał na strażnika, podczas gdy Monty na stałe zajął się rolnictwem. Zaczął umawiać się z Harper, która rozbudowywała szkołę. Zresztą pojawiało się coraz więcej dzieci. Gaja nie była już jedynym dzieckiem narodzonym na Ziemi. Nie pojawiło się jeszcze żadne rodzeństwo, choć zniesiono zakaz posiadania więcej niż jednego dziecka, wierzyłam jednak że wkrótce się to zmieni.
Murphy na początku chciał odejść z Emori, ale w końcu stwierdzili, że w Arkadii nie są traktowani jako wrogowie i oboje razem z Jasperem zaangażowali się w patrole. Lincoln i Octavia stali się posłami, naszymi przedstawicielami w spotkaniach z komandor i Radą. Od nich dowiedziałam się, że Roan został ułaskawiony, natomiast królowa Nia musiała odstąpić od władzy, straciwszy poparcie klanu. Isao zaś wykorzystał swoją potęgę do wparcia Lexy i koalicji. Dwukrotnie zorganizowano zamach na niego. Szczerze mu współczułam i żałowałam, że ściągnęłam na niego niebezpieczeństwo.
Bellamy także brał udział w patrolach, po pewnym czasie dowodził większością misji na jakie był wysyłany. Nasze relacje pozostawały przyjacielskie, ale każde z nas w duszy cierpiało. Zaczęłam nawet rozważać wyjazd z Arkadii, nawet do Mount Weather, ale Bellamy mnie uprzedził. Już od dawna mówiono o wybudowaniu drugiego miasta, z prawdziwymi budynkami. Wyznaczyliśmy nowy teren, niedaleko rzeki z dobrymi glebami pod uprawę. Miejsce to jednak było oddalone o kilka dni drogi. Bellamy zgłosił się do pierwszej grupy, która miała przygotować teren pod budowę. Miał tez zapewniać ochronę innym. Razem z nimi pojechali Kyle i Raven, jako najlepsi technicy. Mieli wykorzystać materiały z rozbitych stacji Arki. Z każdym miesiącem coraz więcej osób tam wyjeżdżało, by pomóc w budowie. Mnie także  zaproponowało, ale wiedziałam, że nie mogę, jeśli Bellamy tam był. Zamiast tego zaproponowałam żeby to Jackson i Louis zorganizowali tam szpital.
życie z dala od Bellamy'ego było jednocześnie łatwiejsze, jak i trudniejsze. Jego widok każdego dnia powodował ból, kiedy wyjechał, mogłam czasami zapomnieć o złamanym sercu. Z drugiej strony nie mogłam doglądać czy jest bezpieczny i zdrowy. Jednak wierzyłam, że dawał sobie radę. Jak zwykle.
Przyzwyczaiłam się do tego, że nie ma go w pobliżu, tak jak do tego, że rzadko widywałam mamę. Abby kierowała szpitalem w Mount Weather z zapamiętaniem, powiększając laboratorium. Z tego co wiedziałam Ines, moja dawna stażystka, chciała teraz zostać chirurgiem i mama sama ją przyuczała.
Kane i Rada postanowiła zmienić część Mount Weather, która nie obejmowała szpitala w fabryki i uruchomić z powrotem turbiny wodne, tak by doprowadzić prąd do Arkadii i nowo tworzonego miasta.
W ciągu pół roku naprawdę dużo się zmieniło. Nawet ludzie. Ja też się zmieniłam. Ale niezmienne pozostały spotkania pod kapsułą i organizowane tam imprezy. Niektórych przyjaciół na nich brakowało. Zresztą od dawna nie było już Setki nastolatków. Wiedzieliśmy, że kiedyś będziemy musieli przestać imprezować, że z wiekiem przybędzie nam obowiązków. Jenak chyba już nie chodziło o same imprezy, tylko o samą wspólną zabawę, zaufanie, poczucie bezpieczeństwa, czyli po prostu o przyjaźń. I nawet jeśli kogoś wśród nas zabrakło, to pamiętaliśmy i chyba ta pamięć trzymała nas razem i dawała nadzieję, że nasze czyny nie zostaną zapomniane, że ktoś nas doceni.
Ta myśl wyciszyła wszystkie inne w mojej głowie i pozwoliła zasnąć.

czwartek, 7 grudnia 2017

Rozmowa Clarke i Jaspera - rozdział specjalny

*Clarke Griffin*
Od Mount Weather wiedziałam, że ta rozmowa jest nieunikniona. Jednak za bardzo się bałam, by podejść do Jaspera i wyrazić słowami, jak bardzo mi przykro. Obawiałam się jego gniewu, bólu w jego oczach, nienawiści w głosie. Z każdym dniem coraz bardziej odkładałam tą chwilę, aż nagle minął miesiąc, a ja nadal nie przeprosiłam Jaspera. Mimo, że widok pijanego i zrozpaczonego przyjaciele był niezwykle bolesny, nie potrafiłam znaleźć w sobie wystarczająco dużo odwagi.
Musiała wydarzyć się tragedia, żeby przekonać mnie, że rozmowa z chłopakiem, nie jest już moim wyborem, stała się moja powinnością. Jednak trochę minęło zanim to zrozumiałam. Kiedy Jasper próbował popełnić samobójstwo moim pierwszym odruchem była ucieczka. Podczas aresztu, który zgotowała mi mama nie miałam okazji z nim porozmawiać. Gdy okazało się, że chłopak zaczął znowu przyjaźnić się z Montym odetchnęłam z ulgą i choć teraz przyznaję to ze wstydem, miałam nadzieję, że nie będę musiała z nim już rozmawiać. Że wszystko się ułoży, bez mojej ingerencji.
Dopiero porwanie przez Ziemian uświadomiło mi ile niedokończonych spraw mi zostało. Choć na co dzień nie zdawałam sobie z tego sprawy, pochłonięta pracą, byłam pokłócona z wieloma ludźmi, którzy byli dla mnie ważni. Zresztą przed porwaniem najbardziej zadręczałam się kłótnią z Bellamym.
Kiedy wróciłam do obozu, zregenerowanie sił zajęło mi tylko kilka dni. Pierwszym co zrobiłam, była poważna rozmowa z mamą. Podczas niej wytłumaczyła mi dlaczego wydała tatę, ujawniła przede mną swój najmroczniejszy sekret. Cała rozmowa sprawiła mi niewyobrażalny ból, ale ja także wyjawiłam, dlaczego chciałam uciec. Nawzajem się przeprosiłyśmy i choć nadal czułam do niej żal za to wszystko co się stało, to chciałam jej przebaczyć. Chciałam odzyskać mamę i czuć do niej zaufanie.
Sprawa z Bellamym przedstawiała się znacznie prościej. Porwanie na nowo nas zjednoczyło i nie musieliśmy odbywać jakieś poważnej rozmowy. Wystarczyło wymienienie jednego pełnego otwartości spojrzenia, by zrozumieć, ze jest nam przykro, że oboje czujemy się winni. Przebaczenie Bellamy'ego było znacznie łatwiejsze, bo znałam go lepiej niż kogokolwiek innego, bez problemu potrafiłam zrozumieć, dlaczego postępował tak, a nie inaczej. Zresztą on chciał tylko mojego dobra, jak zawsze.
Kiedy pogodziłam się z mamą i Bellamym, nadszedł czas na najważniejszą i najtrudniejsza rozmowę. Kiedy miałam już wystarczająco dużo sił, zebrałam się w sobie i podjęłam decyzję.
Pięć dni po napaści wieczorem, czekałam na koniec kolacji i obserwowałam Jaspera, siedzącego razem z Montym. Był zupełnie nowym człowiekiem.
Nie przypominał już pijanego nastolatka, leżącego pod stołem i pragnącego zapomnienie i śmierci. Nie był też chłopcem, który wylądował na Ziemi, z burzą brązowych włosów i goglami na głowie, zawsze skorego do żartów i wygłupów.
Teraz był mężczyzną, który przeżył dostatecznie dużo, by odbiło się to na jego twarzy. Patrząc na niego, widziałam, że już nigdy nie będzie ta samą osobą, co kiedyś. Stracił kogoś kogo kochał i to przez osoby, którym ufał najbardziej na świecie. Jasper uśmiechał się często i śmiał się z żartów przyjaciela, ale czasem śmiech zamierał mu w gardle i nagle poważniał, jakby przypominał sobie co się wydarzyło, a wybuchy radości były przypadkowe. Ból w jego oczach też był mniej widoczny. Ale nie zniknął. Bałam się, że nigdy nie zniknie.
Kiedy jadalnia zaczęła się opróżniać, wstałam i ruszyłam w kierunku jego stolika, zanim opuściła mnie odwaga. Kiedy podchodziłam, Jasper mnie zauważył i od razu odwrócił wzrok, a uśmiech całkiem zniknął z jego twarzy.
Starałam się ukryć ból, jaki poczułam na ten widok, bo miał wszelkie prawo się tak zachowywać.
- Jasper, możemy porozmawiać? - zapytałam go, chociaż na mnie nie patrzył. W odpowiedzi zacisnął mocno usta i nic nie powiedział.
Wymieniłam z Montym zmartwione spojrzenie.
- Proszę - dodałam.
Kiedy nadal nic nie odpowiedział, poczułam ucisk w sercu, ale dalej próbowałam, bo nie wiedziałam, czy jeśli teraz odejdę, będę miała odwagę wrócić.
- Jeżeli nie chcesz rozmawiać, to proszę wysłuchaj mnie chociaż. Nie musisz nic mówić - zaproponowałam, wiedząc, że w moim głosie słychać błaganie.
- Jasper, skoro wysłuchałeś mnie i Bellamy'ego, to możesz wysłuchać też Clarke - wtrącił Monty, wychylając się i szukając jego wzroku.
Chłopak posłał mu gniewne spojrzenie. Zapisałam w pamięci, że Bellamy też rozmawiał z Jasperem. Miałam nadzieję, że chłopak wybaczył Blake'owi.
Jasper znowu odwrócił głowę. Westchnęłam w duchu.
- Może jeszcze za wcześnie - szepnął Monty do mnie, a ja pokiwałam z rezygnacją głową.
Odwróciłam się, czując się jak przegrana.
- Dobrze - usłyszałam cichy i gniewny głos Jaspera.
Z niedowierzaniem zwróciłam się w jego stronę. Patrzył na mnie przez chwilę, ale zaraz odwrócił wzrok i kiwnął głową, skazując mi wolne krzesło przy ich stoliku. Szybko usiadłam, nie dając mu chwili na rozmyślenie się i w tym samym czasie Monty zaczął wstawać.
- Możesz zostać - powiedziałam szybko.
Monty z zaskoczeniem spojrzał najpierw na mnie, a potem z pytaniem w oczach na Jaspera. Gdy ten wzruszył lekko ramionami, usiadł z powrotem.
W towarzystwie jeszcze jednego chłopaka, poczułam się pewniej, choć przez chwile milczałam, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.
Kiedy Jasper westchnął głęboko, zaczęłam mówić, czując, że się niecierpliwi i wolałby być dalej w kosmosie na Arce, niż na Ziemi ze mną.
- Chciałam cię przeprosić - zaczęłam. - Nigdy tego nie zrobiłam, bo za bardzo się bałam. Nie oczekuję, że mi przebaczysz. Nie chcę cię do tego zmuszać, ale musisz wiedzieć, że każdego dnia żałuję tego co zrobiłam w Mount Weather. Nie chciałam śmierci Mayi. Nie chciałam śmierci tych wszystkich ludzi. Ale nie miałam innych pomysłów na uratowanie was. Chciałam tylko, żebyście przeżyli. W tamtej chwili byliście dla mnie najważniejsi. Nadal jesteście. Gdyby istniało inne wyjście, które zapewniałoby, że przeżyjecie zarówno wy jak i Ludzie z Góry, skorzystałabym z niego.
- Nie chce słyszeć twoich tłumaczeń - mruknął Jasper.
- Nie chce się tłumaczyć - zaprzeczyłam. Czułam ściskanie w gardle, przez które ledwo mówiłam. - Chce po prostu powiedzieć, że.... przepraszam. Wiem, jak strata ukochanej osoby boli. Ufałeś mi, powierzyłeś mi swoje życie, a ja cię zawiodłam. Za to też przepraszam. Nie widzę powodu dla którego miałbyś mi wybaczyć. Ja sama sobie nigdy nie wybaczę, że zrujnowałam szczęście tylu niewinnych osób. Że zniszczyłam twoje życie.
Po tych słowach przerwałam i zapadła cisza.
Monty obserwował swoje paznokcie nie chcąc zwracać na siebie uwagę. Jasper patrzył niewidocznym wzrokiem przed siebie.
- Maya chciałaby, żebym ci wybaczył - powiedział w końcu. - Była taka dobra.
Potwierdzenie oczywistego stwierdzenia wydawało mi się niepotrzebne, ale i tak skinęłam głową.
- Nie wiem, czy potrafię - odezwał się i wreszcie spojrzał na mnie, a siła jego spojrzenia była porażająca. - Przez tak długi czas cię nienawidziłem. Od kiedy ją zabiłaś, z każdym dniem coraz mocniej. Codziennie zadawałem sobie pytanie, jak ty możesz jeszcze żyć, skoro ona już nie. To było tak cholernie niesprawiedliwe... Wybaczenie tobie, to byłaby najtrudniejsza rzecz w całym moim życiu!
- Więc nie wybaczaj mi - szepnęłam.
- Myślałem, że łatwiej będzie zapomnieć, że w ogóle istniałaś - kontynuował, jakby mnie wcale nie słyszał. - Ale jakbym mógł zapomnieć, skoro widywałem cię codziennie podczas posiłków? Zresztą starałem się zapomnieć, że byłaś moją przyjaciółką. Nienawidziłbym cię mniej, gdybyś mnie nie zdradziła, gdybyś od zawsze była moim wrogiem, tą złą. A jak miałem zapomnieć, że zorganizowałaś akcję ratunkową, kiedy zostałem ranny i porwany przez Ziemian, a przecież wtedy znaliśmy się tylko parę godzin!
- Czasem mam wrażenie, że osoba którą się stałam, jest zupełnie inna niż ta, którą kiedyś byłam. Że umarłam w pewnym momencie i narodziłam się od nowa, tylko gorsza niż wcześniej. Zdolna do okropnych rzeczy - odezwałam się nagle.
- Wszyscy tak mamy - odparł Jasper.
Patrzyliśmy się na siebie, a ja nie mogłam się nadziwić, jaki obrót obrała nasza rozmowa. Przyszłam tylko przeprosić, a teraz z Jasperem razem obmyślamy nowe nuty filozoficzne.
- Chce cie tylko prosić, żebyś już się nie poddawał - odezwałam się po dłuższej przerwie. - Nie mam prawa cię oceniać, ale proszę cię, żebyś już więcej nie próbował popełnić samobójstwa.
Jasper uśmiechnął się krzywo.
- Jestem beznadziejny, skoro nawet nie potrafię się utopić - mruknął.
- Ja nazwałabym to szczęściem - zaprzeczyłam, trochę za ostro, kiedy przypominałam sobie jak bliski był śmierci.
- Gdybyś nie pchała się do rządzenia Setką, nie musiałabyś podejmować takich decyzji - zauważył nagle.
- Wiem o tym aż za dobrze - potwierdziłam.
Wstałam.
- W razie jakiś problemów wiecie gdzie mnie szukać - dodałam i odwróciłam się pospiesznie.
Spodziewałam się krzyków, wyrzutów. A jedyne co mnie spotkało, to wyznanie, a którym już dawno wiedziałam: Jasper mnie nienawidzi i nigdy mi nie wybaczy.
Ruszyłam korytarzem w stronę szpitala. Tego dnia nie miałam dyżuru, ale chciałam sprawdzić co u Bellamy'ego i innych pacjentów przed pójściem do łóżka.
- Clarke! - usłyszałam za sobą krzyk Jaspera. Odwróciłam się zaskoczona.
Chłopak podbiegł do mnie i zatrzymał się w odległości jakiś dwóch metrów.
- Musisz wiedzieć, że będę się starał - powiedział niepewnym głosem. - Wybaczyć ci  - dodał.
Poczułam ogromne wzruszenie.
- Jasper nie musisz tego robić na siłę - powiedziałam, podchodząc o krok.
- Wiem - potwierdził. - Ale mimo całej złości i nienawiści, jaką do ciebie czuję, rozumiem dlaczego to zrobiłaś. Zresztą nie byłaś sama. Monty i Bellamy pomogli ci w tym. Każdy dobry przywódca poświęciłby siebie i swoje sumienie, by ratować przyjaciół. Dopiero po rozmowie z Raven, Bellamym i Montym mogłem zaakceptować, że nie miałaś innego wyjścia.
Spojrzałam na niego z bólem.
- Przepraszam - powiedziałam jeszcze raz. - Tak bardzo mi przykro.
Jasper kiwnął głową, ale zaraz spojrzał na mnie badawczo.
- Tylko nie myśl, że od razu będziemy znowu przyjaciółmi! - zastrzegł poważnym tonem.
- Przez myśl mi to nawet nie przeszło - zapewniłam pospiesznie.

Rozdział 30

*Clarke Griffin*
Droga powrotna trwała dwa razy szybciej niż podróż do Polis. Narzuciliśmy sobie dość szybkie, zresztą nie spowalniało nas ogromne wojsko. Wszyscy nadal byliśmy niepewni, czy kolejny atak nie nastąpi. Dlatego tylko raz zrobiliśmy postój, by dać odpocząć koniom i zjeść coś. Jechaliśmy całą noc, a późnym południem mogliśmy już zobaczyć Arkadię.
Patrząc przez zakratowane okna, poczułam niewysłowioną ulgę na znajomy widok. Niewątpliwie byłam w domu.
Tu tez zostawili nas strażnicy Lexy. Widziałam, jak Bellamy żegna się z jednym z nich i potrząsa jego ręką. Potem Ziemianie zawrócili i odjechali.
Droga ze wzgórza do bramy trwała tylko chwilę, ale mi wydawała się wiecznością. Z każdą sekundą kształty obozu były większe i wyraźniejsze. Moje serce przyspieszyło, kiedy brama otwierała się przed nami.
Kiedy wreszcie byliśmy bezpieczni za ogrodzeniem, zatrzymaliśmy się dopiero w garażu, gdzie przetrzymywaliśmy samochody. Tam też wszyscy wysiedliśmy. Zeskoczyłam na ziemie, czując się lekka i beztroska jak nigdy przedtem, a przecież nasze problemy jeszcze się nie skończyły. Nigdy się nie kończyły. Tak, najprawdopodobniej nie byłam już zagrożona, więc dlaczego czułam jakby ktoś zacisnął rękę na moim gardle i nie pozwalał zaczerpnąć powietrza do płuc.
Podeszłam do Monty'ego i Jaspera.
- Możecie zaprowadzić Millera i JJa do szpitala? - poprosiłam. - Stażyści powinni ich jeszcze raz przebadać. Ja zaraz też tam przyjdę.
Kiedy pokiwali głowami i odeszli spełnić moją prośbę, podeszłam do Rasheeda i podziękowałam mu za ochronę i pomoc.
- Nie spisaliśmy się zbytnio przy tym ataku - zaprzeczył niezadowolony.
- Nikt się go nie spodziewał - próbowałam go pocieszyć. - Zresztą JJ, Miller i Bellamy nie odnieśli śmiertelnych ran. Co się tyczy tamtych Ziemian... nic nie mogliśmy na to poradzić....
Posłał mi lekki uśmiech, ale nie przekonałam go. Następnie odszedł z zamiarem zdania relacji kanclerzowi.
Wreszcie wyszłam z garażu na dziedziniec. Dzisiejszy dzień był słoneczny i ciepły, z tego co przepowiadał Lincoln, były to ostatnie ciepłe dni jesieni. Za niedługo czekała nas zima. I prawdziwy ŚNIEG!
Wystawiłam twarz do słońca i przymknęłam oczy. Nie otworzyłam oczu nawet, kiedy poczułam, jak ktoś stanął obok mnie.
- Chyba zasłużyliśmy na drinka - powiedział Bellamy.
Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
- Nawet na dwa - wreszcie podniosłam powieki i spojrzałam na niego.
Chłopak przyglądał mi się, a kiedy usłyszał moją odpowiedź na jego twarzy wypłynął zaskoczony uśmiech. Wyciągnął dłoń, by dotknąć mojej twarzy, tak jak robił to kiedy jeszcze byliśmy razem, ale za chwilę się zreflektował i opuścił ją wzdłuż ciała. Zauważyłam, że zacisnął dłoń.
- Co teraz będziemy robić? - zapytałam, patrząc przed siebie na obóz i jego mieszkańców. Zauważyłam, że ludzie znowu poczuli się bezpiecznie. Najwyraźniej udało się ich uspokoić, po niedoszłym ataku Azgedy.
- Wszystko co wcześniej  i to czego jeszcze nigdy nie robiliśmy - odpowiedział.
- Same konkrety - skomentowałam.
Potem zobaczyłam biegnąca w moją stronę znajomą sylwetkę.
-  Muszę iść. Moja mama....- powiedziałam wskazując na nią.
Bellamy wzruszył ramionami.
- Nie zamierzam cię zatrzymywać.

*Abby Griffn*
Z tego tygodnia pamiętałam niewiele oprócz nieustannego strachu o Clarke. Kane próbował uspokoić mieszkańców Arkadii, którzy nie mogli uwierzyć, że nie doszło do walki. I choć przekonywał ich, że są już bezpieczni, to jednak podwoił straże i utrzymał zakaz wychodzenia z obozu bez pozwolenia.
Rozkazał też nastolatkom wyjawić jakim sposobem przemykali do kapsuły niepostrzeżenie. Początkowo nikt nie chciał powiedzieć prawdy, utrzymując, że wymykali się przez bramę, informując o wyjściu strażników, ale kiedy kanclerz wyjaśnił im, że od tej informacji może zależeć bezpieczeństwo obozu, wreszcie wskazali miejsce w ogrodzeniu, gdzie znajdowała się dziura na tyle duża, ze człowiek bez problemu mógł się przez nią prześlizgnąć bez porażenia prądem. Kiedy mi o tym opowiadał, widziałam jego niezadowolenie z nieodpowiedzialności nastolatków. Ale może właśnie o to chodziło - byli tylko dziećmi, które mimo wszystkiego co już przeszły nadal kochały mieć tajemnice przed dorosłymi. Kiedy zaś spytał, kto znalazł pierwszy to miejsce, starali się nie wskazywać na nikogo, odpowiedzi zaś zawsze prowadziły do tego, że dziura po prostu tam była i wszyscy o niej wiedzieli.
Z każdym dniem mój niepokój rósł, a kiedy tylko Rasheed zjawił się w gabinecie Marcusa i oznajmił, że wrócili, od razu wybiegłam z pokoju i co tchu pognałam na spotkanie z córką. Nie wiedziałam, gdzie jej szukać, więc postanowiłam najpierw sprawdzić w garażu, licząc, że jeszcze się  stamtąd nie ruszyła. Zobaczyłam ją, stojącą obok Bellamy'ego i od razu pobiegłam w jej stronę. Przez umysł przebiegła mi dziwna myśl, że ona i chłopak stoją podejrzanie daleko od siebie. Jakby coś się wydarzyło. Ale wtedy Clarke mnie zauważyła i ruszyła w moją stronę. Objęłam ją mocno, kiedy się spotkałyśmy i nie mogłam opanować łez ulgi.
- Och, Clarke, tak się o ciebie bałam - wyszeptałam w jej włosy, potem odsunęłam się od niej i spojrzałam na nią szukając jakichkolwiek obrażeń.
Oprócz rany na ręce, zawiniętej w chustkę, nie była ranna. Przynajmniej nie fizycznie, bo kiedy jej się przyjrzałam, zobaczyłam, że pod maską radości i spokoju, skrywała wielką ranę, która powodowała wielki ból.
- Co tutaj robisz? - zapytała pozornie szczęśliwa. - Powinnaś być w Mount Weather...
- Marcus zawiadomił mnie o wszystkich, kiedy tylko wyjechaliście do Polis - zaczęłam szybko tłumaczyć. - Przybyłam najszybciej jak potrafiłam.
- Nie trzeba było - powiedziała. - Wszystko w porządku. Już nie jestem Wanhedą. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze i Ziemianie uznają tą zmianę, to jestem bezpieczna. Wszystko jest w porządku....
- Przecież widzę, że nie jest - zaprzeczyłam.
Clarke głośno przełknęła ślinę. Pokręciła głową, jakby nie mogąc wydusić ani słowa.
Objęłam ją ramieniem.
- Choć, wszystko mi opowiesz...

Siedziałyśmy u niej w pokoju, tak jak kiedyś i Clarke początkowo niechętnie i z trudem wszystko mi opowiedziała. Potem mówiła coraz szybciej i gwałtowniej, jakby szukała potwierdzenia, że postąpiła słusznie. O dziwo, nie zdziwiło mnie, że chodzi o Bellamy'ego, ale bałam się, że Clarke zerwała z nim, by się unieszczęśliwić, ukarać za wszystkie grzechy. Jednak przekonałam się, że głównym powodem był strach, że chłopak zginie z jej winy. Z tym nie potrafiłaby sobie poradzić, tak jak Bellamy nie przeżyłby utraty Clarke.
Może tak będzie lepiej. Może w końcu nauczą się żyć bez siebie, sami radzić sobie z problemami. Nadal mogli być zresztą przyjaciółmi.
Wciąż jednak nawiedzał mnie obraz twarzy Clarke, gdy była razem z Bellamym. Tak szczęśliwej i beztroskiej....
Życie jednak nie jest beztroskie. Na pewno nie na Ziemi. Zresztą w kosmosie też nie.
Clarke płakała, chyba bezwiednie. Kiedy skończyła mówić, nie pozostało mi nic innego jak przytulić ją i powiedzieć, że postąpiła słusznie. A dwa lata minął szybciej, niż sobie wyobraża.
- Ale jeśli za dwa lata wszystko się zmieni? - zapytała niespokojnie. - Jeżeli my się zmienimy? Jeżeli...
- Jeżeli to co czuliście było prawdziwe, nic się nie zmieni - przerwałam jej.
Clarke nie powiedziała już nic więcej.

*Bellamy Blake*
Otrząśnięcie się z ostatnich wydarzeń było trudne. Dopiero po dwóch tygodniach zniesiono zakaz wychodzenia poza obóz. Dziura w obozie, którą odkryła Clarke została załatana. Początkowo niepewnie, później coraz śmielej zaczęliśmy wychodzić na spotkania w kapsule. Ale nawet imprezy i rozmowy z przyjaciółmi nie zmniejszyły bólu, jaki czułem po rozstaniu z Clarke. Chciałbym ją znienawidzić, ale jak mógłbym, kiedy jednocześnie tak strasznie ją kochałem? Zresztą czasami faktycznie wydawało mi się, że ją nienawidzę, ale kiedy tylko ją widziałem tęskniłem za jej obecnością.
Widziałem, że pochłonęła ją praca, ale częściej niż wcześniej wychodziła ze szpitala, żeby porozmawiać ze znajomymi. Na pierwszy rzut oka wyglądała naturalnie, ale za dobrze ją znałem. Zresztą widziałem, że czasem patrzy na mnie, tak jak ja na nią - z niewyobrażalną tęsknotą. Oczywiście oboje udawaliśmy, że tego nie zauważamy.
Clarke chciała, żebyśmy żyli normalnie. Normalnie, czyli z kimś innym? Ja nie mógłbym udawać przed kimś miłości, zresztą ona też nie zaczęła spotykać się z nikim innym. Nie chciałem, żeby powtórzyła się sytuacja, jak z Giną (która zainteresowała się JJem, co ciekawe).
Octavia próbowała mnie jakoś pocieszyć, choć nie wyjawiłem jej powodu mojego rozżalenia. Zresztą nie musiałem. Moje rozstanie z Clarke stało się plotką roku. Wiedziałem, że ludzie dyskutowali i zakładali się dlaczego się rozstaliśmy, czy zamierzamy się zejść i tak dalej. Starałem się nie zwracać na to uwagi. Wkrótce przestaną o tym mówić. Znajdą się nowe plotki.
Życie na Ziemi było nieprzewidywalne - a my dopiero ją poznawaliśmy. Może za kilka lat wszystko będzie prostsze, ale na razie czekały na nas kolejne niebezpieczne przygody, nowe przeszkody, a my będziemy musieli się z nimi zmierzyć.
I damy sobie radę. To właśnie robiliśmy. Jeżeli w kosmosie udało nam się przeżyć, to na Ziemi nie? Przecież stąd pochodziliśmy. I czuliśmy to każdej minuty każdego dnia od kiedy Setka nastoletnich kryminalistów wylądowała na powierzchni planety.
Czy byliśmy przygotowani? O nie.
Czy przeżyliśmy? Owszem.
Czy przetrwamy? Nie mam co do tego wątpliwości.

piątek, 13 października 2017

Rozdział 29

Otworzył usta z niedowierzaniem i zdumieniem. Chwilę zajęło mu opanowanie się.
- Pozwól, że wszystko podsumuję - zaczął spokojnym tonem, którym próbował ukryć wściekłość i rozczarowanie. Zaczął wyliczać na palcach. - Oboje kochamy się jak nikogo innego. Jesteśmy w stanie poświęcić dla siebie wszystko, co nam w życiu drogie. Jesteśmy razem szczęśliwi. Dlatego powinniśmy się rozstać. - pokiwał ze złością głową. - Tak to ma sens. Świetny plan, Księżniczko! Gratuluję!
- Nie kpij z tego! - rzuciłam, czułam napływające do oczu łzy. Wzięłam głęboki oddech, dla uspokojenia się - nie pomogło. - Staram się postąpić słusznie!
- Clarke, po co tyle walczyliśmy o przetrwanie, jeżeli nie możemy być szczęśliwi?! Ja mogę być szczęśliwy tylko z tobą! - teraz przybrał błagalny ton.
- Tego nie wiesz na pewno. Warto chociaż spróbować.
- Czy ty próbujesz sprawić, żebym cię znienawidził? - zapytał podejrzliwie. - Cokolwiek zrobisz, nie uda ci się to. Kocham cię Clarke.
- A ja kocham ciebie.  Dlatego nie mogę i nie chcę patrzeć jak niszczysz swoje życie dla mnie - odparłam z całą pewnością  jaką udało mi się zebrać. - Wolę żyć z dala od ciebie, wiedząc, że jesteś bezpieczny, niż palić twoje zwłoki.
Przez chwilę tylko na mnie patrzył z szokiem wymalowanym na twarzy.
- Wiem, że czujesz to samo co ja - dodałam.
- Wszystko jeszcze może być dobrze. Po pozbyciu się tytułu, znowu będziesz bezpieczna. Będziesz mogła normalnie żyć! - próbował mnie przekonać, ale ja zaczęłam kręcić głową.
- Tego nie wiesz na pewno. Nie wiemy, czy do wszystkich Ziemian dotrze, że nie jestem już Wanhedą.
- Ale po jakimś czasie będziemy pewni - odparł cicho jakby się nad czymś zastanawiając.
- Co proponujesz? -zapytałam rzeczowo, marszcząc brwi.
- Za jakiś rok powinniśmy wiedzieć, czy jesteś bezpieczna. Chcę uszanować twoją decyzję, ale wiem, że nie mogę żyć bez ciebie. Dlatego proponuję, żebyśmy zrobili sobie roczną przerwę. Potem zdecydujemy na stałe.
- Dwa lata - targowałam się.
Spojrzał na mnie z niedowarzeniem i trochę ze złością.
 - Dwa lata, nie mniej. - uprzedziłam jego protest. - I przez ten czas mamy żyć normalnie. Próbować wszystkiego bez ograniczeń. Mamy zapomnieć o tej miłości. Jeżeli znajdziesz kogoś innego, kogo obdarzysz uczuciem - mówiąc to poczułam mdłości, ale kontynuowałam. - nie zastanawiaj się. Chcę żebyś był szczęśliwy, nawet jeżeli oznacza to że będziesz szczęśliwy z kimś innym. - mimowolnie w moich ostatnich słowach zabrzmiał smutek, który odczuwałam, a który starałam się ukryć pod maską pewności.
Bellamy przełknął głośno ślinę, patrząc na mnie z bólem.
- 730 dni. Od dzisiaj. I ani dnia dłużej. - oznajmił.
- Masz na mnie nie czekać, Bellamy - odparłam.
- I myślisz, że kiedy ktoś pokocha cię tak mocno jak ja, to nie będzie chciał oddać za ciebie życia?- zapytał, i choć nie oczekiwał odpowiedzi, udzieliłam mu jej.
- Mam nadzieję, że nie.
- Boże, to zabrzmi okropnie, ale mam nadzieję, że nikogo takiego nie spotkasz... - odwrócił wzrok i parsknął gorzkim śmiechem.
- Tak to było okrutne - potwierdziłam.
Spojrzał na mnie jeszcze raz po dłuższej chwili.
- Przepraszam. Masz rację, jeżeli mam cię unieszczęśliwiać swoim zachowaniem, to lepiej żebyś o mnie zapomniała. A jeżeli kogoś pokochasz przez ten czas, to mogę mu tylko pogratulować.
- A ja mogę pogratulować twojej przyszłej dziewczynie.
Bellamy odsunął się o krok. Zakrył dłońmi twarz, a gdy ją opuścił, nie ukrywał rozpaczy.
- To wszystko przeze mnie, prawda? Przez to, że zachowywałem się jak cholerny bohater, zniszczyłem nas. - pokiwał głową i zacisnął usta. - Nic nowego.
- Nie - podeszłam do niego i dotknęłam dłonią jego policzka. - To nie twoja wina. Jeżeli naprawdę mnie kochasz, to proszę cię nie obwiniaj się i żyj normalnie. Zrób to dla mnie, dobrze?
Jego oczy były takie smutne. W świetle świecy nie mogłam dostrzec dokładnie rysów jego twarzy i wszystkich blizn jakie nosił, ale nie musiałam. Zapamiętałam je już dawno temu. Kochałam go tak bardzo, każdą cząsteczkę jego istnienia, tak mocno, że aż bolało. I głównie dlatego podjęłam te decyzję. Wszystko co dzisiaj powiedziałam było najszczersza prawdą.
- Mogę cię pocałować jeszcze tylko ten jeden raz? - zapytał.
Stał tak blisko, że czułam ciepło jego ciała. Możliwe, że po raz ostatni byłam tak blisko niego. Na samą myśl przechodziły mnie dreszcze.
Kiwnęłam przyzwalająco głową.
Bellamy nie spieszył się. Podszedł jeszcze bliżej mnie, tak że stykaliśmy się ciałami. Zanurzył dłonie w moich włosach. Potem pocałował mnie, najpierw wolno i delikatnie Potem jednak jakby przypomniał sobie, że taka okazja może się już nie powtórzyć, a pocałunek stał się bardziej gwałtowny i pełen bólu jaki oboje czuliśmy. Serce biło mi dwa razy szybciej, w uszach słyszałam dudnienie krwi. Przyciągnęłam go bliżej siebie, a on całował mnie tak, jakby próbował zapamiętać każdy centymetr moich ust. Gdy oboje straciliśmy oddech, wreszcie oderwał się ode mnie, ale nie odsunął się jeszcze.
- Kocham cię - wyszeptał z bólem. - O Boże, tak bardzo cię kocham...
Czułam, że moje policzki były mokre od łez.
- Ja ciebie też - odparłam.
Przypomniałam sobie, że kiedyś jak się pokłóciliśmy o moją chęć ucieczki, powiedziałam dwa słowa, które niemalże zniszczyły naszą przyjaźń: "Nienawidzę cię". Pamiętałam jego odpowiedź: "Ja ciebie też". Niby sytuacja była całkiem inna, a jednak odnalazłam w tych dwóch rozmowach jakąś analogie.
Już teraz zaczęłam żałować swojej decyzji. Jak ja zasnę z dala od niego? Kto go będzie powstrzymywał przed durnymi wybrykami?
Już otworzyłam usta, by zrezygnować i odwołać wszystko to co powiedziałam, gdy usłyszałam ponaglający okrzyk Monty'ego.
- Clarke! Bellamy! Drzwi się otwierają!
Zamknęłam usta. Obiecałam sobie w duchu, że wytrwam choćby było ciężko. Bellamy pocałował mnie jeszcze w czubek głowy, zanim się odsunął.
- No to chodź, księżniczko - powiedział zabierając świeczkę. - Skoro mają już nowego kandydata na Wanhedę, to nie dajmy im czekać.


Zanim wyszliśmy pozwolili mi się jeszcze przebrać. Dodatkowo jedna z Ziemianek wymalowała mi czarne pasy ciągnące się od jednej skroni do drugiej. Przygotowana w otoczeniu po raz drugi w ciągu dwóch dni ruszyłam tą samą drogą na plac przed wierzą. Wcześniej wytłumaczono mi jak będzie przebiegać ceremonia i jaką rolę mam odegrać, ale nie mogłam opanować zdenerwowania. Widziałam to też w postawach moich strażników. Poprzedni atak ich zaskoczył i upokorzył, bali się, że może nastąpić kolejny. Podzielałam ich obawy.
Tym razem byłam obecna już na początku ceremonii. Przede mną ustawiono stos pogrzebowy dla poległych wojowników. Ich pochówek jako bohaterów, był pierwszym z elementów uroczystości. Lexa wygłosiła długą przemowę w języku Ziemian i choć nie rozumiałam znaczenia większości słów, domyślałam się, że mówiła o chwalebnej śmierci, o zaszczytach i dobrej walce, bo właśnie tak Ziemianie postrzegali zabijanie.
Gdy Lexa zakończyła mówić, kapłan podał jej płonąca pochodnie. Następnie dziewczyna podała ją mnie. Trzymając ją w dłoni, zeszłam z podwyższenia po schodach i zbliżyłam się do stosu. Dziesięć ciał owiniętych w białe płótna. Gdy liczyłam na ilu pogrzebach już byłam, czułam mdłości.
- Yu gomplei ste odon - powiedziałam głośno, stojąc nad ciałami ludzi, którzy zginęli pragnąc tytułu, którego nienawidziłam.
- Yu gomplei ste odon - usłyszałam jak Ziemianie powtarzają za mną.
Zniżyłam pochodnie i przytknęłam ją do drewna. Nasączone oliwą zapłonęło niemal od razu. Odsunęłam się i stałam jeszcze przez chwilę, schyliwszy głowę. Potem wycofałam się na scenę, a kiedy znalazłam się z powrotem koło Lexy, starałam się już nie patrzeć na płonące ciała. Zamiast tego skupiłam się na obłokach dymu, na ciszy, która zapanowała wśród Ziemian, przerywanej tylko trzaskaniem płomieni.
Ciała paliły się długo, nikt nie śmiał się odezwać, ani nawet ruszyć. Dopiero, kiedy stos spłonął doszczętnie, komandor wystąpiła do przodu.
- Niech wystąpi zwycięzca! - zawołała, a ludzie od razu się ożywili.
Zdałam sobie sprawę z tego, że nie wiem jaki klan zwyciężył. Spojrzałam na proporce za mną. Widniał na nich symbol: okrąg i cztery strzałki wewnątrz niego, wskazujące środek figury.
- Isao z Delfikru!
W tym momencie wzniósł się radosny okrzyk, chyba najgłośniejszy jaki w życiu słyszałam. Na podest wstąpił potężny mężczyzna, wznosząc do góry ręce. Szczerzył zęby w uśmiechu. Był czysty, zdążył zmyć krew i przebrać się, a jego twarz została pomalowana tak samo jak moja. Miał długie rude włosy i brodę, miał najwyżej trzydzieści lat. Zarówno wyglądem, jak i ruchami przypominał lisa. Może to wrażenie potęgowały też małe rozbiegane oczy, z których prześwitywał spryt i inteligencja. Schylił głowę z szacunkiem przed Lexą, jednak zaraz odwrócił się w moją stronę. Klęknął przede mną tak, żeby Ziemianie widzieli jego profil. Odetchnęłam głęboko.
Nadszedł czas.
Kapłan zbliżył się do mnie z poduszką na której spoczywał długi sztylet z misternie rzeźbioną rękojeścią.
- Oto broń, którą Isao zabił ostatniego przeciwnika! - oznajmiła Lexa.
Akurat podniosłam nóż do góry, a słysząc to zdanie niemalże wypuściłam go z ręki. Nie chciałam go trzymać. Wiedziałam jednak, że muszę odegrać swoją rolę. Miałam tylko nadzieję, że został dokładnie oczyszczony.
Zaczęłam mówić wyuczoną formułkę w języku Ziemian.
- Przez ten czyn zrzekam się prawa do tytułu Wanhedy. Uznaję swą wyższość nade mną, Isao z Delfikru i przysięgam nie nazywać się Wanhedą. Ten tytuł należy teraz tylko do ciebie!
Zbliżyłam sztylet do wnętrza dłoni. Szybko przecięłam skórę nad głową wojownika. Zacisnęłam pięść, by krew płynęła szybciej. Kiedy przeciekała mi przez palce, czułam ból, ale starałam się go ignorować. Panowała niemalże namaszczalna cisza.
- Przez krew nabyty, przez krew oddany - dodałam swoją ostatnią kwestie.
Moja krew kapała na rudą czuprynę Ziemianina. Nagle odchylił głowę i otworzył usta tak, że potoczyła się po jego twarzy i spłynęła do gardła. Myślałam, że zwymiotuję.
Zacisnęłam mocniej krew, by zatrzymać krwawienie. Kiedy myślałam już, że będę musiała tak stać w nieskończoność, kapłan ponownie do mnie podszedł, odbierając sztylet.
Spojrzałam na niego pytająco, a kiedy skinął głową obróciłam dłoń i cofnęłam ją do siebie. Wtedy też Isao wstał. Cała jego twarz była czerwona od krwi, a także szyja i koszula. Odebrał od kapłana pasek białej chustki z wyszytym na środku symbolem swojego klanu, po czym obandażował nią moją ranną dłoń. Uśmiechał się przy tym z wyższością, a jego ruchy były szybkie i szorstkie.
Jedyne co mi pozostało, to pokłonić się nowemu Wanhedzie. Uklękłam przed nim pochylając głowę i starając się wyglądać na pełną szacunku. Ziemianom najwyraźniej spodobał się ten pokaz słabości z mojej strony, bo od razu wybuchły wiwaty i skandowanie.
Kolejną częścią ceremonii miała być wielka uczta na cześć Wanhedy. Isao miał poprowadzić tłum na miejsce. Ruszył wśród okrzyków. Wtedy tez wstałam z klęczek. Lexa podeszła do mnie z zadowolonym wyrazem twarzy.
- Dobrze to rozegrałaś, Clarke - pochwaliła.
- To nie był mój plan - przypomniałam, ale za chwilę się zreflektowałam. - Dziękuję, za pomoc. Gdyby nie Konklawe pewnie już bym nie żyła. Zresztą widzę, że zwycięstwo Isao cię ucieszyło.
- Tak - potwierdziła. - Znam go od dawna. Jest synem przywódcy Delfikru. To inteligentny mężczyzna i wyśmienity wojownik. Jego ojciec popiera koalicje i może rządy, a Isao nawet jako Wanheda nie sprzeciwiłby się ojcu. zresztą sama możesz się przekonać na uczcie...
- Wolałabym wracać już do Arkadii - zaprzeczyłam.
- Ale jesteś już całkowicie bezpieczna...
- Tego nie wiemy na pewno - zaprzeczył Bellamy, który w pewnym momencie zjawił się za moimi plecami. - W obozie będzie bezpieczniejsza - dodał, jednocześnie podając mi jakąś fiolkę.
- Antidotum na trucizny? - zdziwiłam się.
Pokiwał głową.
- Sztylet mógł być zatruty - wyjaśnił.
- Śmiesz oskarżać moich ludzi o zdradę? - zapytała Lexa z wściekłością.
- Przezorny zawsze ubezpieczony - mruknął, pilnując bym wypiła zawartość fiolki. Potem skierował na komandor twarde i oskarżające spojrzenie. - Zresztą byliśmy już świadkami zdrady jednego z twoich ludzi.
Mina Lexy zmarkotniała.
- Napastnik był wojownikiem Azgedy - wyjaśniła, patrząc na mnie. - Właściwie byłym, bo wygnanym przez swoją własną matke z klanu.
- To był syn królowej Nii? - zapytałam z niedowierzaniem.
Dziewczyna potwierdziła.
- Roan z Ludzi Lodu. Gdybym nie odebrała Azgedzie możliwości posiadania reprezentanta, z pewnością to on wygrałby Konklawe. To najlepszy wojownik jakiego znam.
- Co zamierzasz z nim zrobić? - zapytał Bellamy.
- Możliwe, że wykorzystam go do odebrania tronu Nii. Jeśli zezna, że to ona rozkazała mu was zaatakować, to będzie poważne obciążenie dla niej. Został już raz wygnany ze swojego klanu, poważniejszą karą jest tylko śmierć. Lecz o tym zdecyduje już Rada. Mogłabyś zostać i poczekać na ogłoszenie wyroku - dodała.
- Nie chcę - zaprzeczyłam twardo. Potem spojrzałam jej w oczy. - Jeszcze raz dziękuję za wszelką pomoc, która udzieliłaś nie tylko mi, ale i moim ludziom.  Nie wiem jak mogę się odwdzięczyć.
- Wybacz mi, że cię wtedy zdradziłam.
Z trudem się nie skrzywiłam. Opanowałam się jednak. Lexa udowodniła, że zasługuje na moje przebaczenie.
- Postaram się - opowiedziałam i posłałam jej uśmiech.
- Moi strażnicy będą was eskortować do Arkadii. - dodała jeszcze. Wyciągnęła swoją rękę, którą uścisnęłam.- Może się jeszcze kiedyś spotkamy.
Spojrzałam na nią zaskoczona, że zna nasze tradycyjne pożegnanie.
- Może się jeszcze kiedyś spotkamy - odparłam mechanicznie.
Zeszłam z Bellamym z podestu, a kiedy otoczyli nas strażnicy od razu ruszyliśmy w stronę samochodów. Tym razem weszliśmy do samochodów większa grupą, ale i tak czterech naszych ludzi i wszyscy strażnicy Lexy musieli jechać konno. Nie miałam czasu się przebrać, ani umyć, chociaż zabrano moje ubrania i zapakowano do auta. Jednak ja chciałam jak najszybciej wyjechać z Polis. Marzyłam o opuszczeniu terenów należących do Ziemian.
Ściśnięta na siedzeniu i podskakując na wybojach, spojrzałam na zakrwawioną chustkę. Ręka bolała mnie niemiłosiernie, ale nawet ten ból przestał być tak dotkliwy, kiedy oddaliliśmy się od odgłosów zabawy, która trwała w najlepsze, a słychać ją było w całym mieście.
Dopiero wtedy poczułam ulgę. Mogłam wziąć głęboki wdech bez oporów, jakby wcześniej coś mnie powstrzymywało.
Byłam wolna.

Rozdział 28

Po tym całym przedstawieniu miałam z powrotem udać się do bunkra i tam czekać na rozstrzygnięcie. Przywódcy zebrali się w oknach, próbując wypatrzeć wojowników, ja jednak skierowałam się do wyjścia ze swoją strażą. Jedną rzeczą, którą zauważyłam zanim wyszłam, był złośliwy uśmiech Królowej Nii, posłany w moim kierunku. Mimowolnie zadrżałam.  
Korytarze były opustoszałe. Tylko nasze kroki były słyszalne w wszechobecnej ciszy. Wydawało się, jakby całe miasto wstrzymało oddech w oczekiwaniu na rozstrzygnięcie Konklawe.
- Nie miała racji - wyszeptał Bellamy. Z nerwów nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że idzie koło mnie.
- Kto? - odszeptałam.
- Lexa - odparł. - Kiedy uznała, że jesteś samolubna.
- Ja to powiedziałam.
- Ale ona zasugerowała - zaprzeczył. Po chwili milczenia kontynuował cicho. - Gdybyś zatrzymała tytuł nie tylko ty byś zginęła, ale cała Arkadia zostałaby zniszczona. Azgeda zaatakowałaby obóz nawet, gdybyś oddała się w ich ręce i dała się zabić.
- Więc dlaczego chciałeś mnie zastąpić, skoro wiedziałeś że to nic nie da?
- Chyba miałem nadzieję, że Arkadia zyska dość czasu, by się przygotować. Albo uzyskać pomoc.
Pokręciłam głową z dezaprobata nie mając siły się gniewać.
- Jesteś kompletnym hipokrytą, idioto.
Nie odpowiedział, ale kiedy zerknęłam na niego,  kąciki jego ust były wykrzywione w zawadiackim uśmiechu. Znalazł sobie czas na radość.
- Nie wiem, czy zauważyłeś - zagadnęłam, chcąc wydusić z siebie to co mnie dręczyło. - Nia nie wyglądała na szczególnie nieszczęśliwą, kiedy wychodziliśmy.
- Nie może ci zagrozić - odparł pewnym tonem. - Kiedy dojdziemy do bunkra, nikt tam nie wejdzie....- jego głos zadrżał, kiedy wypowiadał ostatnie słowa.
Spojrzeliśmy po sobie, uświadamiając sobie w tym samym czasie, jak ważne jest to słowo "kiedy". Bellamy otworzył usta do ostrzegawczego krzyku, kiedy kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Za zakrętu wyłonił się wielki zamaskowany napastnik. Dopiero po chwili zorientowałam się, że dwa błyski, które mignęły mi w ułamku sekundy, to były duże sztylety, które rozcięły krtanie pierwszym dwóm strażnikom. Buchnęła krew, a oni upadli na ziemie, próbując zatamować krwotok. Moim pierwszym odruchem było pobiegnięcie do nich, jednak w tym samym czasie zobaczyłam oba te noże, szybujące w moim kierunku. Jednak zauważyłam je zbyt późno. Zatkało mnie i podświadomie przyszykowałam się na cios. Jednak on nie nastąpił, poczułam zamiast tego uderzenie o chropowatą ścianę. Uderzyłam mocno głową i trochę zajęło mi odzyskanie wzroku. Spojrzałam na Bellamy'ego, który mnie odepchnął. Jeden ze sztyletów tkwił w jego ramieniu. Odebrało mi dech. Wyszarpał go, zanim zdążyłam zareagować. Zacisnął drugą rękę na ranie i spojrzał na rozgrywającą się obok nas scenę. Też spojrzałam, wyszarpując broń za paska.
Napastnik zdążył ugodzić jeszcze JJa i Millera, potem jednak trzej ze straży przybocznej Lexy rzucili się na niego i po długiej walce, udało im się go ogłuszyć. Nie było jednak łatwo. Ziemianin walczył jak sam diabeł i dawał sobie radę z trójką świetnie wyszkolonych strażników.
- Monty, Jasper!- usłyszałam głos Bellamy'ego przekrzykujący odgłosy walki. - Pomóżcie JJowi i Millerowi. Rasheed, sprawdź co z rannymi Ziemianami. Reszta wokół Clarke.
Wypełnili bez  szemrania jego rozkazy, podenerwowani i zawstydzeni wpadnięciem w zasadzkę. Rasheed podszedł do leżących na ziemi mężczyzn, ale po chwili wstał z zaciśniętymi ustami i pokręcił głową ze smutkiem.
- Muszę was wszystkich opatrzyć - powiedziałam nagląco. - W bunkrze jest apteczka. Możliwe, że ostrza były zatrute.
- Trójka zostaje z Ziemianami -odezwał się Rasheed, wskazując na poszczególnych strażników.-Reszta idzie do bunkra. Potem wy też wróćcie. Ktoś musi jeszcze zawiadomić komandor.
- My to zrobimy -odezwał się jeden z Ziemian, wciąż stojąc nad nieprzytomnym przeciwnikiem. - Przyprowadzimy zdrajce do komandor. Wy musicie zaprowadzić Wanhedę w bezpieczne miejsce.
Ruszyliśmy pospiesznie, jednak tym razem uważając na wszelkie podejrzane odgłosy. Wszyscy nieśli naładowaną broń, przygotowaną do wystrzału. Rannych prowadziliśmy po dwóch, jednak Bellamy nie chciał przyjąć pomocy mimo, że krew przeciekała mu przez palce.
Droga dłużyła się jak na złość. Kiedy wreszcie dotarliśmy do drzwi, czułam się jakbym doczekała zbawienia. Kapłan już tam na nas czekał, a kiedy nas zobaczył na jego opanowanej twarzy wymalowała się dezorientacja. Zaczął zadawać pytania, wpisując kod, Rasheed pospiesznie mu wszystko streszczał.
- Ranni do środka. Natychmiast. - zarządziłam. - Miller. JJ. Bellamy....
- Monty i Jasper wy też - dodał Bellamy. - Reszta broni wyjścia....
Wciągnęłam go do środka, chociaż się opierał. Wcześniej, nie pomyślałabym, że to możliwe, ale kiedy drzwi zamknęły się ponownie odcinając nas od ciepła i światła, poczułam ulgę.

- Na posłania szybko! - rozkazałam, choć Monty i Jasper już prowadzili młodych strażników w tamtym kierunku. Spojrzałam na Bellamy'ego. - Ty też.
Kiedy usiadł na jednym z materacy, zauważyłam, że ze wszystkich sił starał się nie okazywać bólu, ale widziałam go w jego oczach i ściągniętych rysach twarzy. Wtredy zdałam sobie sprawę, że wciąż trzymał w ręku pistolet. Szybko go schowałam.
- Monty, Jasper, sprawdźcie jakie odnieśli obrażenia - nakazałam, grzebiąc w zapasach i szukając apteczki. Zauważyłam, że Ziemianie musieli donieść nam czystych ubrań w czasie naszej nieobecności. Nowe koce i skóry leżały niedaleko. - Bellamy, oprócz rany od noża, odniosłeś jeszcze jakieś obrażenia?
Chłopak szybko zaprzeczył.
- Jesteś pewny?
- No chyba - odparł napiętym głosem. Jednak kiedy podeszłam do niego z apteczką, odsunął się ode mnie. - Najpierw oni! - rozkazał twardym głosem.
Nie miałam czasu się z nim sprzeczać.
Zaczęłam przetrząsać apteczkę w poszukiwaniu uniwersalnego antidotum. Znalazłam je po dłuższej chwili.
- Monty, chodź tu szybko - zawołałam chłopaka, odsuwając się od Bellamy'ego. Przekazałam zdenerwowanemu nastolatkowi jedną z fiolek. - Zaciśnij ramię Bellamy'ego bandażem nad raną. Oczyść ranę alkoholem, i daj mu trochę tego antidotum. Potem podaj je jeszcze JJowi i Millerowi.
Pobiegłam do Millera, który jak już wiedziałam od Monty'ego odniósł cięższą niż JJ ranę w klatkę piersiową. Bałam się przez chwilę, że Ziemianin przebił mu płuco, ale po zbadaniu go, okazało się, że nóż trafił na jedno z żeber. Rozciął skórę i mięśnie, więc musiałam ją zszyć, ale nie uszkodził organów.
- Clarke, co mam robić? - krzyknął Jasper, kucając przy JJu. Chłopak otrzymał cios w nogę, ale zdołał odskoczyć na tyle, by uniknąć głębszych uszkodzeń.
- Przemyj ranę i spróbuj zatrzymać krwawienie - odkrzyknęłam, zaszywając ranę Millera.
- Już to zrobiłem - odpowiedział szybko Jasper.
- Więc zabandażuj ranę mocno, ale nie za ciasno. Potem przynieś wody i przygotuj jakieś jedzenie. Muszą coś zjeść, po utracie krwi. Rozdziel też koce i upewnij się, że jest im ciepło.
Szybko i sprawnie założyłam szwy, po czym zabandażowałam ranę. Martwiłam się trochę, czy nie wda się jakieś zakażenie.
- Połóż się i odpoczywaj - poinstruowałam Millera. - Spróbuj zasnąć.
Kiwnął powoli głową, krzywiąc się z bólu. Nie tylko rana ale i zszywanie musiały go boleć niemiłosiernie, a ja nie miałam, żadnych środków przeciwbólowych.
Moje miejsce przy Millerze zastąpił Monty, który miał czuwać nad nim i wołać mnie w razie komplikacji. Sprawdziłam opatrunek JJa, potem zbadałam go jeszcze w poszukiwaniu innych obrażeń. Kiedy nic nie znalazłam, poleciłam mu to samo to Millerowi.
Wreszcie podbiegłam do Bellamy'ego. Krew płynęła już wolniej, dzięki uciskowi założonemu przez Monty'ego.  Chłopak był jednak strasznie blady, nawet w słabym świetle świec, co wyglądało upiornie w porównaniu z czerwienią która splamiła całą jego ramię i koszulkę. Monty już wcześniej pomógł mu ściągnąć kurtkę.
- Twoja kolej - powiedziałam i najpierw przemyłam jego ramię jeszcze raz, a potem zdezynfekowałam igłę i nitkę. Zabrałam się do pracy. Bellamy cały się spiął, jakby powstrzymując się, by nie uciec przed szyciem. Dla pewności przytrzymałam go.
Moje serce galopowało, a żyłach krążyła adrenalina. Strach o Bellamy'ego i przyjaciół, mieszał się z wściekłością na tego Ziemianina i Królową Nię, bo nie było wątpliwości, że to ona go nasłała.
Wiedząc jak Bellamy zaciska mocniej usta z bólu, postanowiłam zająć jego myśli gadaniem.
- Dziękuję, że mnie odepchnąłeś - odezwałam się, nie patrząc mu w oczy. - Uratowałeś mnie.
- Przepraszam, że zrobiłem to tak mocno - odparł, głosem napiętym od bólu.  - Spanikowałem.
- Gdybyś tego nie zrobił, nie byłoby mnie tu żeby cię teraz opatrywać - powiedziałam kończąc szyć. Zaczęłam zakładać bandaż.
- Jak twoja głowa? - zapytał, a ja czułam na sobie jego przeszywające spojrzenie.
- Będzie potężny guz. Ale poza tym w porządku - prawdę powiedziawszy głowa bolała mnie strasznie na początku, ale ból słabł z każdą minutą. - No, gotowe. Teraz masz się oszczędzać, puki mamy wolny czas. -  wstałam i poklepałam go po zdrowym ramieniu z zamiarem sprawdzenia co u reszty rannych.
- Ale ten drugi nóż cię nie trafił? - zapytał z niepokojem łapiąc mnie za rękę i przytrzymując.
- Spokojnie, nic mi nie jest, dzięki tobie - uspokoiłam go, patrząc mu w oczy, dla potwierdzenia swoich słów. Przyglądał mi się przez chwilę od stóp do głów, potem pokiwał głową uspokojony. Nie mogłam się jednak powstrzymać, by go nie zganić. - Chociaż uratowałeś mi życie, to nadal uważam, że było to niewyobrażalnie głupie. Mogłeś zginąć.
Odpowiedział mi twardym i pewnym spojrzeniem.
- Za ciebie warto.
Pokręciłam głową, czując niewyobrażalny smutek.
- Odpoczywaj. Kiedy nabierzesz sił, porozmawiamy. Teraz spróbuj zasnąć. - odwróciłam się i odeszłam.


Z pięciu posłań, trzy były zajęte. Pozostałymi dwoma dzieliliśmy się z Montym i Jasperem, tak że gdy reszta spała, jedna osoba czuwała przy rannych. Obecne czekanie aż drzwi odtworza się jeszcze raz było gorsze od poprzedniego. Ostatnim razem wiedzieliśmy za ile wrota się otworzą. Teraz nie mieliśmy pojęcia. Nie wiedziałam też, czy dadzą mi czas na ogarnięcie się przed ceremonią. Dlatego przez cały czas starałam się być gotowa. Przygotowana suknia czekała obok mnie.
Kiedy byliśmy już wyspani powróciła od nowa nuda. Minął jeden dzień, a nas nie wypuszczono. Kiedy obudziłam się kolejnego dnia, zobaczyłam, że Bellamy też już nie śpi. Zamiast tego siedział na swoim posłaniu, obok Monty'ego i przypatrywał mi się.
Odwzajemniłam spojrzenie i podniosłam się do pozycji siedzacej.
- Znowu miałaś koszmary - powiedział jakby ze smutkiem.
Wzruszyłam ramionami w odpowiedzi.
Oczywiście, że czasami znowu nawiedzały mnie koszmary. Coraz rzadziej, od kiedy spotykałam się z Bellamym, nie były też tak okrutne i  przerażające. Ten jednak przypominał jeden z pierwszych koszmarów po Mount Weather. Byłam owinięta w białe płótno, ale widziałam przez nie twarze Ziemian z tatuażami Azgedy, rozpoznałam też szyderczy uśmiech Królowej Nii. "Niech żyje Wanheda!" usłyszałam ich chóralny okrzyk, zanim przytknęli płonące pochodnie do mojego ciała i dopiero wtedy zrozumiałam, że znajduje się na stosie pogrzebowym.
Obudziłam się, boleśnie odczuwając brak Bellamy'ego u mojego boku. Mimo, że siedział kilka kroków ode mnie, potrzebowałam go zaraz obok siebie. Zganiłam się w duchu za tą głupią słabość.
- Jak tam ramię? - spytałam chłopaka, wstając i podchodząc do niego.
- Dobrze. Już nie boli. -  opowiedział, kiedy sprawdzałam bandaże. Rana przestała krwawić, nie wdało się też zakażenie.
- Jasne, uważaj bo ci uwierzę. - odparłam. - Za kilka godzin wymienię ci ten opatrunek.
Potem ruszyłam no zwyczajowy obchód. Millerowi trudno było wstawać, ale nie skarżył się. Z JJem wszystko było w porządku.
Kiedy wszystko sprawdziłam, zabrałam się za śniadanie. Następnie poszłam się umyć. Wracając z mokrymi włosami, zastałam Bellamy'ego w połowie drogi, ze świeczką w ręce.
Spojrzałam na niego pytająco.
- Chciałbym to mieć już za sobą - wytłumaczył ponuro.
Poprowadziłam go na drugi koniec bunkra, jak najdalej od reszty nastolatków.  Tam odwróciłam się w jego stronę i spojrzałam w górę, prosto w jego oczy, po tym jak odłożył świeczkę na ziemię i wyprostował się.
- Bellamy miałam naprawdę dużo czasu, żeby wszystko przemyśleć i musisz wiedzieć, że nie mówię tego w przypływie gniewu, czy innych emocji. Robię to dla naszego wspólnego dobra.
Patrzył na mnie bez wyrazu, nie przerywając mi, jakby spodziewając się co zaraz powiem.
- Bellamy kocham cię najbardziej na świecie. To dzięki tobie udało mi się sobie wybaczyć po tym co zrobiłam i znowu poczuć się szczęśliwa. Wielokrotnie mnie wspierałeś i pomagałaś mi w trudnych chwilach....- recytowałam przygotowaną wcześniej przemowę, błagając w duchu, żeby mi nie przerywał. - ale przeze mnie ciągle znajdujesz się w niebezpieczeństwie....
- Sam się w nie pcham - wtrącił. Pokiwałam głową.
- Do tego zmierzam. Gdyby nie ja, takie głupie pomysły nie przyszłyby ci do głowy. Nie musiałbyś narażać swojego życia... Na litość boską, w ciągu miesiąca trzykrotnie byłeś bliski śmierci! I do tego zdradziłeś moje zaufanie. Oddanie się zamiast mnie w ręce Azgedy to chyba najgorszy czyn, jaki zamierzałeś popełnić w całym swoim życiu! Nie wiem czy kiedykolwiek będę mogła o tym zapomnieć i wybaczyć ci.
- Miałem ci pozwolić na samobójstwo?! - zapytał ze złością.
- A ja miałam?! - odparłam wściekła. Nie chciałam się kłócić, ale chyba nie było innego wyjścia.  - Kazałeś naszym przyjaciołom zatrzymać mnie w Arkadii! Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego co wtedy czułam?
- Clarke, uwierz mi postąpiłabyś tak samo na moim miejscu!
- Pewnie tak. Dlatego nie powinniśmy być już razem. - powiedziałam, uważnie obserwując jego reakcję. Widziałam, że tymi słowami złamałam mu serce, tak jak i sobie.

czwartek, 7 września 2017

Rozdział 27

Trzy dni ciągnęły się niemiłosiernie. Głównie  dlatego, że w bunkrze nie było co robić.
Pierwszym do zrobiłam, było zabranie jednej ze świeczek i obejrzenie mojego tymczasowego więzienia. Było to olbrzymie, zimne pomieszczenie z betonowymi ścianami, wzmocnionymi metalem, bez okien i innych drzwi, niż te przez które weszliśmy. W najlepiej oświetlonym miejscu ustawiono wszystkie potrzebne nam rzeczy: jedzenie i wodę, posłania,  jakieś ubrania i ręczniki. Po drugiej stronie odkryłam wnękę, w której znajdowała się "łazienka". Ucieszyłam się na widok dużej miski, przynajmniej mogliśmy się umyć.
Chłopcy rozgościli się  na posłaniach, kiedy ja oglądałam bunkier, a kiedy wróciłam do nich już zasypiali. Uśmiechnęłam się. Poszczęściło się im, mogli odpocząć, kiedy reszta pełniła warty. Jednak żaden z nich nie jechał samochodem, wszyscy konno i było to znacznie bardziej męczące niż moja podróż.
Najciszej jak mogłam położyłam się na swoim materacu. Myślałam, że nie zasnę w nowym i całkiem obcym pomieszczeniu, ale kiedy tylko zamknęłam oczy, dopadło mnie zmęczenie i stres z ostatnich kilku dni, więc od razu odpłynęłam.

Obudziłam się kilka godzin później, trzęsąc się z zimna. Podczas snu zwinęłam się w kłębek pod kocem, jednak nie obroniło mnie to przed wszechobecnym  kocem. Słyszałam ciche przeklinanie Jaspera i Monty'ego. Więc ich także to obudziło. Podniosłam się na łokciu i wyszukałam ich w ciemności. Światło świec nie pomagało zbyt dobrze, wiedziałam tylko ich sylwetki, bez szczegółów. Siedzieli nad zapasami. dopiero po chwili zorientowałam się, że dzielą zostawione ubrania na pięć.
Jasper zauważył, że im się przyglądam.
- Piekielnie zimno - wyszeptał, starając się nie obudzić dwójki naszych towarzyszy. - Nie ma jak rozpalić ognia. Sprawdziliśmy.
Kiwnęłam głową. Też to wcześniej zauważyłam.
- Chyba wolałbym zostać na zewnątrz, nawet jeśli znaczyłoby to, że zaatakują nas Ziemianie - dodał cicho Monty, rzucając mi ubrania.
- Byłoby zdecydowanie cieplej. - potwierdziłam, przeglądając co mi przypadło po podziale.
Za duża kurtka, gruby sweter i futro, które miało robić za koc. Nieźle. Ubrałam się szybko i usiadłam na materacu.
- Wszyscy się pochorujemy przez to zimno - mruknęłam. - I przez ciemność.
- Obstawiam, że umrzemy z nudy. - dodał Monty.
- Temu możemy jakoś zaradzić - zaprzeczył Jasper z chytrym uśmiechem wyciągając talię kart z kieszeni kurtki.
Otworzyłam usta ze zdziwienia, ale szybko je zamknęłam.
- Skąd je masz? - zawołał Monty podekscytowanym głosem, zapominając o śpiących towarzyszach. Wyrwał Jasperowi karty. - Nic nie mówiłeś!
- Znalazłem w składziku. Miałem zamiar przynieść na imprezę.
Uśmiechnęłam się. Dotychczas udało mam się znaleźć tylko dwie oryginalne talie kart i przynieść do kapsuły. Były już zniszczone i wyblakłe, po latach  użytkowania, jednak wszyscy traktowali ze z nabożną wręcz ostrożnością.
Grą zajęliśmy sobie jakoś czas.
Najpierw graliśmy w wojnę, bo w to wszyscy potrafili grać, ale potem obudził się Arthur i nasz ostatni towarzysz JJ i starszy strażnik zaczął nam tłumaczyć zasady gry w remika, pokazując na kartach.
- ...żeby się wyłożyć, trzeba mieć sekwens inaczej się nie liczy. Jak mas sekwens i 51 punktów w kartach to możesz się wyłożyć.... Wtedy już z górki, możesz dokładać do kogoś kto już wyłożył, ciągnąć z tej grupy, która jest odsłonięta, jeśli ci pasuje....
- A normalnie z której ciągnę? - zapytał Jasper marszcząc brwi.
- Przecież mówiłem na początku - westchnął Arthur. - Zawsze najpierw ciągniesz z zakrytej grupy potem odstawiasz na odsłoniętą grupę kartę która ci nie pasuje...
- Głupia ta gra - chłopak mruknął pod nosem, ale Arthur usłyszał.
- Jak możesz! - zawołał, dotykając dłonią serca w teatralnym geście i udając oburzonego. - Najlepsza gra na świecie!
- Strasznie skomplikowana! - tłumaczył się Jasper.
Wymieniliśmy z Montym i JJem rozbawione spojrzenia.
- Mam ci zacząć wyjaśniać zasady gry w tysiąca? - zapytał Arthur. - TO jest skomplikowana gra.
- Może zagramy w pokera? - zaproponował Jasper pstrykając palcami.
- Na co? Tu nawet kamieni nie ma, żeby je obstawiać - zakpił Monty.
- To na puszki z jedzeniem!
- Jasper znając twoje szczęście, to będziesz pierwszym, który przegra całe swoje jedzenie. - ostrzegł go przyjaciel.
Jasper posłał mu gniewne spojrzenie, a potem spojrzał z rezygnacją na Artura.
- Dobra, tłumacz tego swojego remika.
Mniej więcej tak nam minął pierwszy dzień. Jedzenie, gra, spanie. Po pewnym czasie karty nam się znudziły. W rozmowach usilnie unikaliśmy tematu Konklawe. Tylko dzięki zegarkowi ojca zachowałam poczucie czasu. Świeczki się wypalały jedna za drugą, ale staraliśmy się je oszczędzać. Było niezmiennie zimno. Drugiego dnia dla rozgrzania zaczęłam biegać w koło tam, gdzie jeszcze docierało światło, ale obawiałam się trochę, że w ciemnościach potknę się i skręcę nogę, wiec postawiłam na rozgrzewające ćwiczenia w miejscu. Po chwili dołączyli do mnie też JJ i Monty. Gdy nie mogliśmy już wymyślić żadnych ćwiczeń, zaczęliśmy sparingi. Powoli zaczęliśmy odchodzić od zmysłów w zamknięciu.

Trzeciego dnia specjalnie wstałam późno. Zjadłam śniadanie o dziesiątej, a potem zabrałam jedną ze świeczek do wnęki łazienkowej jak ją zaczęliśmy nazywać. Nalałam lodowatej wody do miski (innej nie było) i ściągnęłam swoje ubrania. Podczas mycia cała drżałam i  ochlapałam podłogę wokół siebie. Po wytarciu szorstkim ręcznikiem, ubrałam przygotowaną przez Ziemian sukienkę z ciemnego i cienkiego materiału. Miała dość głęboki dekolt i odsłonięte plecy, a dodatkiem był szeroki pas
- Chyba zwariowali - mruknęłam, drżąc z zimna. Zarzuciłam na siebie obie kurtki jakie miałam i do tego koc, a włosy zawinęłam w ręcznik, żeby szybciej wyschły. Wszyscy czekaliśmy z niecierpliwością aż wreszcie otworzą wrota i pozwolą nam wyjść na światło dzienne.
Pięć minut prze dwunasta staliśmy już przed wejście. Moi towarzysze otoczyli mnie z bronią w rękach. Ja sama musiałam ściągnąć ciepłe ubrania, zostawiłam jednak swoją kurtkę, by zasłaniała broń zatkniętą za pasek na plecach. Wciąż wilgotne włosy opadały lekkimi falami na plecy. Ciało pokryła mi gęsia skórka, próbowałam opanować szczękanie zębów. Nie wiedział czy jest to spowodowane  zimnem, czy nerwami.
Wreszcie, powoli i z piskiem, od którego przechodziły ciarki po plecach drzwi zaczęły powoli się otwierać. Szpara robiła się coraz większa....
Aż w końcu drzwi otworzyły się na tyle, że byliśmy w stanie wyjść. Dzisiejszy dzień był pochmurny, ale i tak nagła jasność boleśnie nas oślepiła. Zmrużyłam oczy i podniosłam dłoń do twarzy, by osłonić ją przed światłem.
Dłuższą chwile zajęło nam odzyskanie wzroku i dopiero wtedy wyszliśmy z bunkra. Mimo chmur dzień był ciepły, co przyjęłam z ulgą, czując jak moje ciało powoli się nagrzewa. Palce i nos miałam lodowaty.
- Bogu dzięki, myślałem, że zwariuję - skomentował Jasper, co wszyscy skomentowaliśmy zgodnym pomrukiem.
Nie mieliśmy jednak dużo czasu na ponowne oswojenie się z sytuacją, bo znowu otoczyli nas strażnicy, nakazując maszerować szybkim krokiem.
Czułam obecność Bellamy'ego niedaleko siebie, jednak to nie mnie wypytywał o szczegóły pobyty w bunkrze tylko Monty'ego. Poczułam irracjonalny żal, który odepchnęłam od siebie. Najwyraźniej  zrozumiał, że nie mam ochoty rozmawiać i przestał się narzucać. Nie powinnam czuć zawodu, że zrezygnował i dawał mi przestrzeń na przemyślenie wszystkiego dokładnie.
Stop! 
Nakazałam sobie oczyścić umysł ze wszystkich myśli i skupić się na czekającym mnie zadaniu. Właściwie, nie miałam pojęcia co mam robić, oprócz dumnego reprezentowaniu samej siebie. Próbowałam o tym nie myśleć.
Wreszcie dotarliśmy prawie do wyjścia. Widziałam plac przed wierzą. Jednak nie wyszliśmy jeszcze. Słyszałam wiwatujący tłum i domyśliłam się, że na scenę zostają wprowadzani reprezentanci klanów.
Potem Ziemianie umilkli. Przemówiła Lexa. Jej głos niósł się echem wśród budynków.
- ...WANHEDA - usłyszałam.
Jeden ze strażników dał nam znak, jednak sama się domyśliłam, że nadszedł czas na nas. Po chwili znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni. Słyszałam jakieś dziwne narastające odgłosy i trochę mi zajęło zanim zorientowałam się, że Ziemianie skandują mój tytuł.
Podniosłam głowę i wyprostowałam plecy. A niech mają to swoje przedstawienie.
Wmaszerowałam na podwyższenie i stanęłam obok Lexy i reprezentantów. Wszyscy byli ogromni i umięśnieni z wymalowanymi znakami klanów na twarzach.
Czułam na sobie spojrzenia wszystkich zebranych. Nie okazywałam żadnych uczuć, a przynajmniej starałam się. Patrzyłam ponad głowami ludzi, by nie czuł stresu. Kiedy komandor podniosła rękę skandowanie ucichło.
- Niech Konklawe się rozpocznie! - wykrzyknęła w języku Ziemian.
Wcześniej wytłumaczono mi, że to tylko symboliczne rozpoczęcie. Ziemianie rozpoczną walkę dopiero za godzinę, a sygnałem to tego będzie dźwięk gongu. W tym czasie całe miasto będzie sparaliżowane, wszyscy mieszkańcy i reszta przybyłych Ziemian musieli przebywać w budynkach, a kary za naruszenie tego nakazu były niezwykle surowe. Nie wolno było przeszkadzać walczącym, ani im pomagać. Konklawe trwało do ostatniego żywego reprezentanta.
Po słowach Lexy wybuchł głośny aplauz. Zaraz potem zarówno mnie jak i Lexe poprowadzono z powrotem do wieży. Potem zaczęto rozganiać tłum do budynków. Każdy chciał zdobyć najlepsze miejsca na dachach, lub przy oknach i t w centrum miasta.
Nie żałowałam, że nie będę oglądać walk. Nie znajdowałam przyjemności w oglądaniu śmierci ludzi. Zdawałam sobie sprawę, że będą się zabijać tylko po to,  żebym ja była wolna od tytułu Wanhedy.
Najpierw udaliśmy się razem z przywódcami klanów do sali tronowej. Nie było z nami Kane'a bo to ja reprezentowałam Skaikru, czego zaczęłam żałować. Mężczyzna był dobry w dogadywaniu się z Ziemianami. Ja stałam jak najdalej od nich, w otoczeniu straży i oczekiwałam na rozpoczęcie. Przywódcy dyskutowali, co jakiś czas posyłając mi spojrzenia, niektórzy zaciekawione, większość nieufnych, a także nienawistne (Królowa Nia). w pewnym momencie podeszła do mnie Lexa.
- Już czas - oznajmiła. Kiwnęłam głową. - To ostatnia szansa żeby wszystko odwołać. Wciąż możesz zatrzymać tytuł. Nie jest jeszcze za późno.
- Nie zmieniłam zdania - powiedziałam, hardo patrząc jej w oczy.
Przez chwilę podtrzymała spojrzenie, ale potem odwróciła wzrok i pokręciła głową z dezaprobatą.
- Jesteś inna niż kiedyś - zauważyła z wyrzutem, choć starała się go ukryć. - Zmieniłaś się. Nie jesteś już tak pewna siebie i odważna co kiedyś. Jakbyś starała się odrzucić naturalną zdolność rządzenia, którą posiadasz.
- Wiesz, ludzi zmieniają rzeczy, z którymi musieli się zmierzyć - odparłam zimno. - Nie jestem tak bezduszna, by obeszło mnie zabicie tylu istot.
- Myślisz, że cię to złamało? - przyjrzała mi się z ciekawością i jakby smutkiem.
Wzruszyłam ramionami.
- Nawet jeśli, to nie twoja sprawa.
- Zawiodłaś mnie. - oznajmiła po dłuższej ciszy. - Kiedyś z łatwością zrozumiałabyś, że zatrzymanie tytułu jest szansą dla twojego klanu. Kiedyś tylko na tym ci zależało. Na ich ochronie.
- Może stałam się bardziej samolubna. Może na tym polega ta cała zmiana.
Lexa odsunęła się.
- Uderz mocno.
Zmarszczyłam brwi, od razu czując niepokój i strach.
- Co takiego?! - zapytałam ostro.
- W gong - odparła. - To ty masz uderzyć w gong.
Poczułam ulgę, ale kiedy podeszłam do dużego gongu przy oknie, poczułam stres, spotęgowany ciszą jaka zapadła. Sięgnęłam po ciężki młot. Kiedy go podnosiłam bałam się, że nie trafię. Wzięłam głęboki oddech, zamachnęłam się i z całej siły walnęłam w gong. Wyobraziłam sobie jak komicznie musiałam wyglądać z boku. Dziwne, że nikt się nie roześmiał.
Pewnie dlatego, że dźwięk gongu zagłuszał nawet wszystkie myśli. Niósł się echem, odbijając od budynków.
Niech Konklawe się rozpocznie.